Pamiętam jeszcze to uczucie wielkiego zaintrygowania twórczością The Prodigy w drugiej połowie lat 90. „Music for the Jilted Generation” podrzucił mi kolega, który normalnie polecał mi same hard-core’owe kapele. Uznał, że coś tak dziwnego może mnie zaciekawić. Potem był „Firestarter” i „Breathe” – jedne z najgłośniejszych i najważniejszych singli tamtej dekady. No ale kultura rave i scena techno mają swoje prawa. Trudno być gwiazdą nurtu, w którym szaleństwo jest podstawą dobrej zabawy. The Prodigy najwyraźniej się przeeksploatowali. Płyty nagrywane po 2000 roku zawierały dobre momenty, ale były do bólu przewidywalne. Zespół usilnie próbował zrobić równie mocne i chwytliwe numery, jak z czasów „The Fat of the Land”. Gdy w 2016 roku oglądałem Brytyjczyków na scenie Jarocina poczułem, że ich maszyneria wciąż dobrze pracuje. Takie „Omen” w rzęsiście padającym deszczu z błyskawicami w tle, robiło naprawdę niezapomniane wrażenie. „No Tourists”, który jest siódmą płytą zespołu, zebrał najlepsze od dawna recenzje. Materiał jest faktycznie mocny, zwarty i dobrze brzmi. Ma też kilka chwytliwych motywów. Niestety w moim odczuciu powtarza ostatnie grzechy grupy. The Prodigy wciąż stara się nagrać nowe „Firestarter”, zapominając o tym, że każdy z ich pierwszych albumów był nowatorski, a zarazem odmienny od poprzedniego. Zespół wydaje się też odporny na to, co się dzieje dookoła – choć zaprosił do studia amerykański punk-rapowy duet Ho99o9. 38 minut elektroniczno beatowej nawalanki jest na pewno niezłym energizerem. Szkoda natomiast, że nie zostaje spełniona nadzieja kryjąca się w mrokach okładki – spotkania z czymś nieziemskim, nieznanym i tajemniczym.