Koncertowa Monika Brodka zrobiła na mnie duże wrażenie. Stworzyła na scenie małe misterium. Wiele utworów brzmiało całkiem inaczej, niż na płytach. Podejście do formuły MTV Unplugged wydało mi się tym samym naprawdę interesujące. Monika Brodka zadbało o to, by jej nowy album był produktem „deluxe”. Nawet kupując najskromniejszą edycję mam poczucie smaku artystki i mogę podziwiać obustronnie złoty krążek. Wstęp w postaci „Can’t Wait For War” brzmi jakbyśmy mieli do czynienia z występem Dead Can Dance. Podniosły nastrój utrzymuje przebojowy „Horses” i trochę szkoda, że zaraz po nim słyszymy sympatyczne, ale i dość prozaiczne przywitanie z publicznością. Potem ta pewnego rodzaju familiarność wybrzmiewa jeszcze przy okazji goszczących na scenie Krzysztofa Zalewskiego (Syberiada) i Dawida Podsiadło (Santa Muerte). Chyba wolałbym dać się czarować samej muzyce podczas tego koncertu, a przynajmniej formule Trójkowego mini-maxa sprzed lat. Koncert jest generalnie nastrojowy i nawet „Heart-Shaped Box” Nirvany brzmi niezwykle subtelnie. Bardziej żywiołowo i motorycznie robi się tylko w „Varsovie” i „Grandzie”. Ale nie zmienia to faktu, że akustycznych opracowań piosenek Brodki słucha się dobrze. Dominuje rzecz jasna repertuar z „Horses” (7 kawałków) i „Grandy” (5 kawałków). Są wszystkie hity (oprócz „Dancing Shoes”). Ciekawostką (oprócz coveru Nirvany) jest zamykający album kawałek „Ten” z debiutanckiej płyty z 2004 roku. W tej odsłonie całkiem nieźle pasuje on do reszty materiału, choć to piosenka z zupełnie innych czasów w karierze artystki. Poprzedza go uduchowiony, wręcz mistyczny w tej wersji „Dreamstreamextreme”. Koncert jest zatem dobry, choć mój apetyt był chyba jeszcze większy. Może zabrakło decyzji, czy mamy uczestniczyć w artystycznym wydarzeniu, czy w miłym spotkaniu, bo te dwie formuły nie do końca mogą z sobą współistnieć.