The Stone Roses są jednym z najważniejszych brytyjskich zespołów XX wieku. Nagrali tylko dwie płyty, choć wystarczyłaby im jedna – debiut z 1989 roku. Połączyli na niej urocze beatlesowskie tradycje z brzmieniami klubowej, manchesterskiej kultury rave. Po wydaniu drugiej, transowej, bardziej amerykańskiej płyty w 1994 roku, skład zespołu zaczął się sypać. Dwa lata później The Stone Roses zakończyli działalność i wydaje się, że wielkiego płaczu fanów to nie wywołało. Na Wyspach panowali już nowi bogowie. Debiutancka płyta Iana Browna, która ukazała się w 1998 roku, nie wzbudziła większych emocji – była po prostu nijaka. Dopiero kolejny album „Golden Greats” określił na nowo styl „Małpy” i przywrócił zainteresowanie jego twórczością.
„Ripples” nawiązuje właśnie do najlepszych solowych dokonań Browna z przełomu wieków. Przyznam, że sam zamknąłem znajomość z twórczością wokalisty Stone Roses na składankowym albumie z 2005 roku. Kawał czasu – można się było stęsknić za jego głosem i klimatem ciepłego, transowego grania z elementami psychodelicznego popu, funku a nawet reggae (ten ostatni gatunek słychać w coverze „Break Down The Walls” z repertuaru Mikey’a Dreada). Brown, który nie tylko śpiewa, gra na gitarze i klawiszach, czuwał też nad produkcją płyty i napisał prawie cały materiał. W kilku utworach wsparli go synowie (Casey i Frankie), którzy pojawiali się już gościnnie na wcześniejszych wydawnictwach. Tych powrotów partnerów sprzed lat jest tu zresztą więcej – za bębnami siada czasami „Maxi”, a na elektrycznym pianinie gra Tim Willis. Gdybym miał wyróżniać jakieś numery, to wskazałbym ponad połowę nagrań z tej płyty. Promujący album „First World Problems”, cover „Black Roses”, tytułowy „Ripples”, bujający „From Chaos To Harmony”, funkujące i ciepłe “Blue Sky Day” oraz “Soul Satsfaction”. Ale cała płyta przyjemnie wchodzi. “Breathe And Breathe Easy” to akustyczny, cichy utwór, a wspomniane “Break Down The Walls” wyróżnia się swoim reggae’owym rytmem. Pamiętam koncert Iana Browna na warszawskim Służewcu, który wypełniło sporo wspomnień z czasów debiutu Stone Roses. Publika była marna, najżywiołowiej zachowywali się pod sceną przyjezdni rodacy Browna. Potem Ian przyszedł na klubowy koncert Mr. Scruff. Siadł sobie akurat obok mnie na krzesełku i słuchał jak gdyby nigdy nic. Taki gość – trudno, żebym go nie lubił.