Czekałem na ostatni sezon „Gry o tron” martwiąc się o dwie kwestie: – Czy ludzie pokonają armię umarłych prowadzoną przez Nocnego Króla? (sprawa wyglądała na beznadziejnie trudną zwłaszcza po wskrzeszeniu jednego ze smoków) – Czy moi ulubieni bohaterowie przeżyją? Serial, będący skrzyżowaniem „Władcy Pierścieni” z Szekspirowskimi tragediami, wzbudził olbrzymie emocje i zgromadził wielkie rzesze fanów – wręcz wyznawców. Pamiętam jak oglądałem kilka lat temu programy, w których eksperci analizowali kolejne odcinki niczym kibice sportowi kolejną serię Ligi Mistrzów, albo publicyści polityczni wyniki wyborów. Bo w rzeczy samej mieliśmy tu zawody w postaci walki o Żelazny Tron oraz polityczną jatkę, w której nie ma miejsca na wspaniałomyślność. Zatem tej ostatniej serii przede wszystkim się bałem. Niczym kolejnych finałów piłkarskich Mistrzostw Świata z udziałem naszej reprezentacji.
Dwa pierwsze odcinki były przygotowawcze. Żegnaliśmy się z głównymi bohaterami, którzy zaraz mieli stanąć do wielkiej walki i wiadomo było, że nikogo z nich nie obejmie taryfa ulgowa. Odcinek trzeci to była wielka bitwa ludzi i umarłych. Bałem się jak nie wiem. Zwłaszcza, że – trzymając się nomenklatury piłkarskiej – do przerwy padały bramki tylko do jednej bramki. No i faktycznie było ciężko, jak w wielkiej bitwie z siłami Mordoru. Nawet zdobywanie zamku odbywało się tu podobnie. Potem i tak główna dyskusja toczyła się wokół kwestii zbyt ciemnych zdjęć i wyjaśnień technicznych realizatorów. Ten odcinek obejrzałem dwa razy – dzień po dniu. Czując się jak po zwycięskim meczu z Niemcami, a przynajmniej jak po Wembley. Odcinek czwarty był wzniosły, ale twórcy serialu szybko przypomnieli widzom, że w ich filmie chodzi przede wszystkim o dążenie do władzy. Mój pokojowy charakter daleki był od roztrząsania sprawy kto zostanie niepodzielnym władcą Siedmiu Królestw. Bardziej martwiło mnie to, że wielkie sojusze szybko upadły, a w finale odcinka kolejny raz odezwała się bezwzględność władzy. Nie był to może cios na miarę weselnej rzezi, ale podniosły nastrój prysł niczym czaszka rozłupana rękami giermka królowej Cersei o przydomku „Góra”. Odcinek piąty nie spodobał się fanom, a mnie pogrążył w smutku. Miała być kolejna wielka bitwa, a była barbarzyńska jatka. To w tym odcinku pożegnaliśmy chyba największą liczbę czołowych postaci serialu. Co gorsza, zapowiadało się na to, że w tym zakresie nie będzie to jeszcze koniec. Mnie naprawdę było niemal obojętne, kto zdobędzie tron w finałowym odcinku. Po prostu nie chciałem by zginął Jon Snow, albo jakiś inny z coraz mniejszego grona głównych postaci. W tym serialu bowiem nawet źli bohaterowie zjednywali uznanie. Część z nich przeszła zresztą „nawrócenie” w poprzednich seriach i człowiek zapominał im dawne grzechy, czy niegodziwości. Ostatni odcinek mógłby zakończyć się bez rozstrzygnięcia kwestii zwycięskiego władcy. Sceną, gdy ostatni ze smoków zniszczył żelazny tron i uleciał w nieznane. Niedopowiedzenie, żal, wielkie emocje kończyłyby ten niezwykły serial. Odcinek jednak trwał, dopowiadał i kończył historie kolejnych bohaterów. Trochę spuszczono ze wzniosłego tonu, a trochę nie. Na pewno ta wielka opowieść może znaleźć swoją kontynuację. Pożegnałem „Grę o tron” z westchnieniem smutku. Takie seriale zostają w człowieku i tworzy się po nich pustka. I choć wielu krytykuje, że końcówka serialu była zbyt skrótowa i pobieżna, przeładowana akcją w mało ambitnym stylu, że rozstrzygnięcia nie takie, ja traktuję to jako sprawy drugorzędne. Moje oczekiwania były oczekiwaniami miłośnika głównych bohaterów i to ich losy były dla mnie najważniejsze – przeżyją, czy zginą. Im więcej ulubionych postaci wyszło cało z finałowych opresji, tym lepsze moje odczucia. Po tylu latach śledzenia intryg, niczego więcej już nie potrzebowałem.