Chyba średnio lubię filmy muzyczne. Nie chciałem zobaczyć ostatnich wielkich hitów tego gatunku – „Bohemian Rhapsody”, ani „Drogi do sławy”. Na „Rocketman” poszedłem też trochę z konieczności, tym bardziej, że postać Eltona Johna – bohatera filmu Dextera Fletchera – nigdy nie była mi bliska muzycznie. Poznawałem jego twórczość z radia i telewizji od hitu „I’m Still Standing” z 1983 roku, który akurat zamyka historię artysty w tym filmie. Niewątpliwie ciekaw byłem, jak osiągnął obecną pozycję, z jaką tylko Paul McCartney może się mierzyć w Wielkiej Brytanii. „Rocketman” w pewnym stopniu odpowiada na to pytanie – choć jest to dość banalne wytłumaczenie – gość miał niesamowity talent do pisania piosenek. Film Fletchera – zresztą nie pierwszy poświęcony Eltonowi – pokazuje artystę jako samotnego geniusza, niekochanego przez rodziców, zdradzonego przez managera i kochanka, zagubionego we własnym sukcesie. Artysta, który u progu swojej kariery związał się z utalentowanym tekściarzem – Berniem Taupin’em – jest tu kreowany na postać „do przytulenia”. Najpierw dzieciak w okularkach, krawaciku i pulowerku, w którego talent wierzy w domu tylko Babcia. Potem nieśmiały młodzieniec, którego paraliżuje strach przed występami przed ówczesnymi gwiazdami. Wreszcie homoseksualista, który źle lokuje swoje uczucia. A zarazem jest prawdziwą maszyną do pisania piosenek, które wychodzą na całym świecie w oszałamiających nakładach – w pewnym momencie Elton John odpowiada za 5% globalnych obrotów rynku płytowego! W przełamywaniu nieśmiałości pomagały mu alkohol, kokaina, leki i fantazyjne stroje. W którymś momencie kariery Bernie spytał Eltona, czy nie mógłby zrezygnować z tego wszystkiego i tak jak na początku kariery po prostu komponować i śpiewać piosenki. Elton nie posłuchał przyjaciela i trafił na odwyk, kończąc pierwszy okres swojej burzliwej kariery. Właśnie wyznania terapeutyczne tworzą narrację tego filmu. Utwór „I’m Still Standing” jest dowodem na przetrwanie tego, co było najgorsze i pchnęło artystę na ścieżkę autodestrukcji. Mniejsza jednak o biograficzne watki – te wszak u większości gwiazd są podobne. Nieprzeciętna wrażliwość, nieprzyjemne wspomnienia z dzieciństwa, interesowni ludzie, którzy udają przyjaciół, masa używek i podróż do krawędzie. W tej mierze „Rocketman” nie jest ani lepszym, ani gorszym filmem w swojej kategorii. Świetnie wypada natomiast strona muzyczna. Elton John terminował jako pianista w amerykańskich zespołach soulowych, załapał się na falę popularności rock’n’rolla, ale lubił też country and western. Ta niezwykła mieszanka stylów w połączeniu z oryginalnym głosem, świetnym słuchem i zamiłowaniem do robienia show uczyniła z niego w latach 70. mega-gwiazdę, która prawie nie miała artystycznych wpadek. Trochę smutne jest to, że po odwyku tych jasnych chwil miał już znacznie mniej. Jego kolejne płyty miały wiele słabych momentów i z rzadka powtarzały dawne sukcesy. Dlatego warto pójść do kina i przeżyć z „Rocketmanem” te szalone lata, w których Elton John był największą gwiazdą na świecie.