W tym roku w ramach formatu letnich koncertów Lata z Radiem zjednoczyły swoje siły wszystkie programy radiowe – od „Jedynki” po „Czwórkę”. Na kilku scenach zaprezentowali się artyści prezentujący różne style muzyczne, nie koniecznie kojarzący się z popularnym wakacyjnym programem. Mnie pociągnęła przede wszystkim Kapela Ze Wsi Warszawa – przez wiele lat eksportowy towar polskiej sceny folk/roots/world music. Wiele o nich słyszałem, sporo czytałem, ale nigdy nie spotkałem się z ich twórczością. Siedmioosobowy skład w mini-amfiteatrze zakopiańskiego parku wypadł na miarę swojej legendy.
Bez względu na to, czy grali jakieś prasłowiańskie nuty do Peruna, czy żydowską pieśń warszawskich flisaków, czy góralszczyznę z czasów pierwszego spotkania z kompanią Trebunie Tutki – za każdym razem robili wrażenie pewniaków w swoim fachu. Pomyślałem wręcz, że to takie nasze instrumentalne Dead Can Dance. Też szukają w dawnych i etnicznych źródłach, wyciągają zapomniane instrumenty i łączą je ze współczesnym asortymentem. Trąbka i kontrabas ciągną momentami w kierunku Critters Buggin, czy Tuatary. Za to cymbały i lira korbowa zabierają w czasy tajemne i nienazwane. Maciej Szajkowski opowiada pomiędzy utworami historie i wspomnienia, przypominając, że muzyka miała niegdyś szamańską, uzdrawiającą moc. Wspominał niedawno obchodzone Sobótki, żartował z mocy witalnych swojego basisty i promował wydany w 50 egzemplarzach pierwszy winyl zespołu „Święto Słońca” po którego zawartość sięgnęli w Zakopanem, podobnie jak po ostatni regularny album „Re:akcja mazowiecka”. Było radośnie, momentami transowo i tanecznie. Do polubienia od pierwszego razu. Prowadzący koncert Przemek Psikuta z radiowej „Dwójki” pokazał mi program festiwalu w Roskilde z 2005 roku, na którym zespół znany też na zachodzie jako Warsaw Village Band grał tego samego dnia co np. Black Sabbath, Sunn O))), Death From Above, Snoop Dogg i Sonic Youth z Matsem Gustafssonem.
Po takiej dawce muzyki prawdziwej, spotkanie z propozycją miejskiego folku w wykonaniu Warszawskiego Combo Tanecznego wypadło jakby blado. Niby też fajnie, bo panowie zestrojeni byli na cwaniaków, grali na tych swoich mandolinach, bandżolach, kontrabasie, ich koleżanka włączała się na pile, ale format zdarzenia już nie był ten sam. Bo czym jest piosenka o Felusiu wobec pradawnych dźwięków obrzędowych? Jan Młynarski śpiewał jak należy, ale mnie nie kupił i nie dostałem na widowni do największych warszawskich szlagierów zespołu. Nie obwołam ich na razie polskim Squirrel Nut Zippers.
Nieopodal Marek Niedźwiecki prowadził na żywo Listę Przebojów Trójki i zapowiadał nowy kawałek Sidneya Polaka na miejscu trzydziestym. Dzień później, razem z Piotrem Metzem, zapowiadał koncert Kayah.
Wcześniej jednak wystąpił Krzysztof Zalewski. Na początku wylał z siebie żółć na zmiany w Polsce nie bacząc na to na jakim koncercie występuje. W klapie miał znaczek z tęczową flagą. Zaśpiewał „Uchodźcę” i wyraził obawy, że nasi rządzący zaprowadzą nas do gospodarczej Grecji bis. Potem poczuł się swobodniej i skupił na bawieniu publiczności. Dość szybko wykonał ubiegłoroczny przebój „Męskiego grania”, czyli „Początek”. Poprzedził go cytatem z „Ice Ice Baby”. Potem poszły przeboje lat 90. – w tym „Killer” Seal’a. Krzysztof Zalewski zmieniał gitary, sięgał po bas, stawał za klawiszami. Stwierdził w pewnym momencie, że gra ze swoim zespołem trochę nie wiadomo co, bo raz sięgają po mocnego rock’n’rolla, raz po Niemena w stylu metal-disco, ale lubią się też powygłupiać. Najwięcej piosenek zaprezentował z płyty „Złoto” – oprócz „Uchodźcy” także „Miłość, Miłość”, „Chłopiec”, „Polsko”, a na bis brawurowo wykonane „Jak dobrze”. Nie mogło zabraknąć też aktualnego hitu – „Kurier”. Zalewski czuł się na scenie na tyle dobrze, że w pewnym momencie wypuścił się w publiczność i zakończył podróż tuż przede mną. Publiczność go kupiła, stąd wywołany bis. Wszystko zagrało jak należy, ale trochę to niezdecydowanie stylistyczne dało się odczuć. Zalewskiego ciągnie w różne strony. Dobrze radzi sobie zarówno w solowych, lirycznych piosenkach, w nowofalowych zadziorach wyniesionych z czasów grania z Muchami, w dyskotekowych coverach, jak i w tzw. „polskim rocku”.
Kayah jest niewątpliwie gwiazdą polskiej sceny. Tu miała wejście godne swojej pozycji. Najpierw światła i wizualizacje, potem zespół zaczął grać „Córeczko”, weszły dziewczyny z chórku i dopiero po jakimś czasie zjawiła się Ona.
W pierwszych utworach miałem wrażenie, że jej głos nie jest już tak mocny i niezwykły. Słuchałem „Supermanki” i myślałem, że to już nie ta Kayah. Przy bałkańskich hitach zaczęła się rozkręcać. Ale najlepiej wpłynął na nią kontakt z publicznością. Monologi o miłości i o potrzebie szacunku dla inności i różnorodności. O polskich kobietach i potrzebie wzajemnej życzliwości. W trakcie uczenia układu ruchowego do nowej piosenki „Po co?” puściły chyba ostatnie lody. Więcej było tego wieczoru utworów do zabawy i pląsów, niż zadumy i wzruszeń. Poleciał „Testosteron”, „Na językach” i największe hity z płyty nagranej z Bregovicem – „Byłam różą”, „Śpij kochanie śpij”, „Sto lat młodej parze” oraz „Prawy do lewego” na ostatni bis. Był też przebój napisany dla Krzysztofa Kiljańskiego „Prócz Ciebie, nic” i zapowiedź pożegnalnego, jesiennego koncertu z Bregovicem w Krakowie – „Dawaj w długą”. Kayah wydała mi się nieco zmęczona osobistymi doświadczeniami życiowymi, mijającym czasem, utraconą figurą o czym kilka razy sama mówiła. Ten koncert dał jej siłę i dopiero tą zbiorową energią nasycona, zrobiła show. Z absolutnie profesjonalnym wsparciem muzyków, oprawą sceniczną, nagłośnieniem i sympatią publiczności udowodniła, że wciąż jest kobietą numer jeden polskiej estrady.