„Wheeltappers And Shunters” – Clinic

Domino, 10 maja 2019

Clinic 1

Zawsze lubiłem Clinic, liverpoolski zespół, który łączył garażowy rock z wczesnym Pink Floyd i brzmieniem klarnetu. Gdy debiutowali pod koniec lat 90. muzyka gitarowa miała się dobrze tylko w obszarze nu-metalu. Nikomu nie śniło się jeszcze o The Strokes i new-rock revolution. W latach 2000-2012 wydawali regularnie co dwa lata kolejne płyty, będąc jedną z gwiazd wytwórni Domino. Po nagraniu „Free Reign” maszyna się zacięła. Najpierw ukazał się eksperymentalny elektroniczno-dubowo-jazzowy „Free Reign II”, a potem nowy projekt połowy składu, który w 2016 roku wydał dubowy album „Neptune” z piętnem Adriana Sherwooda i Lee „Scratch” Perry’ego. Tegoroczny album Clinic ukazuje się zatem po wyjątkowo długiej przerwie i tym bardziej cieszy. Niestety jest to zdecydowanie najkrótszy album w historii grupy – trwa niespełna 27 minut – tylko jedna piosenka ma więcej niż 3 minuty. „Wheeltappers And Shunters” zaczyna się od trzech klasycznych dla zespołu numerów. Dwa z nich promują album plastelinowymi teledyskami („Rubber Bullets” i „Laughing Cavalier”). Brytyjski psychodeliczno-brudny rock z lat 60. połączony z niezwykłym – kapryśnym, nosowym głosem Blackburn’a sprawia, że od razu wracają wspomnienia. Dalsza część płyty ma w sobie więcej nostalgii, eksperymentów i zaskoczeń. Są tu nagrania bliskie nastrojem ubiegłorocznej płycie The Good, The Bad & The Queen. Powrót do epoki sielskiej Anglii, hobbitowych żartów i słodkich domostw, jak to z okładki płyty. Przedostatni „Rejoice!” przypomina kosmiczne próby grupy Gong, z kolei ostatni „New Equitations (at the Copacabana)” ma w sobie coś wodewilowego. Szkoda, że niektóre tematy tak szybko się kończą – „Ferryboat of the Mind” mogłoby być spokojnie dwa razy dłuższe, nie mówiąc już o tajemniczym, 40-sekundowym „Tiger”, czy kwaśnym punku „D.I.S.C.I.P.L.E.”.

Clinic 2

Dla chętnych przytaczam poniżej dwie recenzje ze starszych płyt Clinic napisane jeszcze dla „Lampy”.

„Do It!” – CLINIC, Domino 2008

Zespół Clinic wpadł trochę we własną pułapkę rozpoznawalności. Od pierwszych taktów wiadomo, że to właśnie oni. Rzecz niezwykła w naszych jakże powtarzalnych czasach. Tyle, że słuchanie szóstej płyty, która brzmi tak jak wcześniejsze dokonania już tak bardzo nie zachwyca. Nawet Ramones się zmieniało, a kwartet z Liverpoolu, nie bacząc na mody i upływ czasu, ciągnie swoją z założenia archaiczną garażową muzykę osadzoną w latach 60-ch. Mnie oni najbardziej przypominają Rolling Stonesów w czasów „Paint It Black”. Taki pojechany big beat. Do tego manieryczny, wpadający w wysokie tony wokal i sztywne ramy 2-3 minutowych kawałków. Clinic w latach 90. był smakowitym rodzynkiem na dość rozmytej scenie nowej muzyki. Kolejna dekada okazała się być czasem największego chyba wysypu garażowego rocka w historii. Brudne, rytmiczne, gitarowe granie – fakt, że w przypadku autorów „Do It!” dość oryginalnie okraszone – zdominowało scenę rockową. Nawet w rodzimej wytwórni Domino, chłopakom narosło konkurencji. Kto z ich muzyką zetknął się po raz pierwszy na tegorocznym festiwalu OFF musiał być zapewne pod sporym wrażeniem. Ale ja bardzo już czekałem na jakieś zmiany, a tych na „Do It!” nie dostałem. Nawet druk tekstów do wkładek leci tą sama czcionką, co wcześniej.

„Visitations” – CLINIC, Domino 2006

„Visitations” to już czwarta pełnowymiarowa płyta Clinic. Ambitny kwartet z Liverpoolu, który jeszcze pod koniec lat 90. postawił na gitarowy rock, pomimo promocji u Johna Peel’a i kontraktu z niezwykle wpływową w ostatnich latach wytwórnią Domino, nie osiągnął statusu gwiazdy. Właściwie byli blisko. Mieli dobrą prasę, Levis kupił od nich kawałek „Second Line” do reklamówki, nowa dekada okazała się łaskawa dla chłopaków z gitarami o garażowej ekspresji. Co więcej, Clinic to zespół posiadający swój rozpoznawalny styl (ten kapryśny wokal i charakterystycznie brzmiący klarnet) i z dobrymi pomysłami. A jednak ich poprzedni album „Winchester Cathedral”, który ukazał się w najlepszym czasie, był akurat najsłabszy w karierze zespołu. No i teraz, gdy gitarowy rock musi się znów bronić przed niemodnością, panowie powracają płytą „Visitations”. Płytą lepszą od poprzedniej, ale nie dającą im szans na okładki czasopism i sukcesy na listach przebojów. Album jest dobry, pełen ciekawych pomysłów, z kilkoma co najmniej potencjalnymi hitami (na singlach wyszły utwory „Harvest” – spokojniejszy i „If you could read your mind” – zagrany bardziej do przodu). Zespół, który pierwszy raz samodzielnie zadbał o produkcję, brzmi lepiej, niż dotychczas. A jednak nikt nie napisze, że „Visitations” jest wydarzeniem. Clinic nie przeskoczy swoich wcześniejszych dokonań. Te nowe trzydzieści trzy minuty ucieszą tych, którzy wcześniej już ich poznali. Nowi słuchacze i poszukiwacze muzycznych wrażeń są już poza orbitą twórczości kwartetu. Jeszcze raz podkreślę – Clinic nagrało najlepszą płytę, na jaką było ich teraz stać, ale to niestety za mało, by zrobić krok do przodu.

Posłuchaj najnowszej listy przebojów
×