Hot Chip jest od ponad dekady jednym z moich ulubionych zespołów. Serio. Raz, że bardzo polubiłem ich single „And I Was a Boy From School” i „Over and Over” z przełomowej płyty „The Warning” z 2006 roku, dwa, że zobaczyłem fragment ich koncertu dołączony do płyty „Made in the Dark” i przekonałem się, że nie tylko New Order może wypadać dobrze na żywo z klubowym materiałem. Angielski kwintet wydał właśnie kolejny album „A Bath Full of Ecstasy”. W jego powstaniu pomogli dwaj znani producenci: Philippe Zdar – tragicznie zmarły niedawno członek Cassius i producent Phoenix oraz Rodaidh McDonald, który współpracował m.in. z The XX. Choć podzielili się równo piosenkami (po cztery), to większy wpływ na charakter płyty wywarł Francuz. Oczywiście muzyka Hot Chip jako mało męska (ten wokal i tematyka tekstów) siłą rzeczy ciągnie bardziej ku Francji. Ale duch Hot Chip był zawsze bardzo żywy a ich kawałki poruszały do zabawy.
Nawet, gdy momentami słychać tu echa tanecznej sieczki z lat 90. to nakłada się na to elegancja, zmysłowość i rozbrajający nastrój niczym ze „Smalltown Boy” Bronski Beat. Kto słuchał w latach 80. synth pop’u, doceni Hot Chip za użycie całej masy brzmień z epoki, gdy listy przebojów okupowali Howard Jones, Yazoo, czy Pet Shop Boys. Ale zarazem muzyką nie powinni pogardzić Ci, którzy lubią niezależną elektronikę i kochali wspomniane na początku New Order. Tu też ważna jest sekcja rytmiczna, no a dwa uzupełniające się wokale niosą tę muzykę w ekscytująco zwiewne rejony. Świetny jest początek z charakterystycznym hitem „Melody of Love”, w którym dostajemy zaskakującą gospelową wstawkę z dorobku The Mighty Clouds of Joy. W innym singlu „Hungry Child” dostajemy dodatkowy, kobiecy wokal, który pcha kawałek w stronę tanecznego popu z lat 90. Jeszcze bardziej podoba mi się rozbudowana pomysłami druga część płyty, wzbogacana gościnnymi partiami gitary, sekcji smyczkowej i instrumentów perkusyjnych. W „Clear Blue Skies” trudno nawet rozpoznać, że słuchamy Hot Chip. Jedynym gorszym momentem jest utwór tytułowy, który wpada w manieryczne ostatnimi czasy elektroniczne przetwarzanie wokali i niebezpiecznie zbliża się do poziomu radiowej papki. No i okładka – moim zdaniem najgorsza w całej karierze grupy.
Dla chętnych moje starsze recenzje płyt zespołu:
„In Our Heads”, Domino 2012
Kibicuję Hot Chip pomimo zniewieściałego głosiku Alexis’a Taylor’a. No ale przed laty akceptowałem Pet Shop Boys, to skąd niby teraz brać zastrzeżenia! „In Our Heads” przekonuje bez specjalnego rozwarstwiania zawartości. Po prostu materiał jest trafiony. Melodie są ładne, rytmy nieagresywne a jednak pobudzające, teksty humanistyczne, brzmienie godne lepszego zapisu niż mp3. Wszystko na poziomie. Hot Chip jak na miękkie wokalizy i klawiszowe podkłady, potrafi porwać naprawdę poruszającą, żywą pulsacją. I jak słucham nowego materiału, to słyszę miejscami patenty niczym w Talking Heads z początku ósmej dekady. Panowie – bo to jednak panowie – jadą od pierwszego numeru z tempem i bitem konkretnym. Bez pieszczenia się ze słuchaczem, że może on najpierw chciałby wejść w materiał, oswoić się z nowością. Nie, tu jest kandydat na hit od razu zaproponowany. A wszyscy słuchacze zostają z miejsca zawezwani do wyrażania siebie poprzez ruch radosny i nieskrępowany. Piosenka kolejna o witalnym tytule „How Do You Do?” kontynuuje śmiało ten pomysł na spotkanie. Wchodzi drugi wokal (Joe Goddarda), klawisze pracują na dodatkowych poziomach, rytm podpowiada zachowania, które nie wymagają jakichś specjalnych akrobacji – co najwyżej kondycji, bo kompozycje trwają średnio po 5 minut. W trzecim numerze („Don’t Deny Your Heart”) najwięcej słyszę odniesień do grupy Davida Byrne’a, ale zarazem do jakichś artystów pokroju Billy Ocean. I generalnie fajne to jest. W środku materiału pojawiają się singlowe, mocne „Night&Day” i „Flutes”. To naprawdę dobry patent na przełamanie płyty. Tym bardziej, że końcówka postanawia nie ustępować pola wcześniejszym poczynaniom zespołu. Takie „Let Me Be Him” próbuje wręcz czarować elegancją, w stylu płyt Roxy Music i Bryana Ferry. Oczywiście przejście do wytwórni Domino obliguje do czegoś szczególnego, ale odnoszę wrażenie, że Hot Chip postanowiło tą płytą ustanowić nowy pułap swoich możliwości. Trochę jak Hiszpanie na Euro.
„Made In The Dark”, EMI 2008
Co tu dużo mówić, „Ready For The Floor” to kolejny przebój skrojony przez Hot Chip. Ubrany w zapadający w pamięć teledysk, który podbił zestawienie hitów MTV 2, pokazuje zarazem nieco zmienione oblicze grupy. „Made In the Dark”, kolejny album Hot Chip, jest wyraźnie inny od głośnego „The Warning” sprzed dwóch lat. Po pierwsze więcej na nim rytmu i grania. Zespół się zwyczajnie rozbudował i z kameralnego ciepłego składu zrobił się żywy band, który świetnie sprawdza się nie tylko w małych klubach, ale i na wielkich plenerowych festiwalach (można to sobie obejrzeć na płycie dvd dołączonej do limitowanej wersji płyty). Panowie podładowani sukcesem poprzednich hitów, uwierzyli w siebie i poczuli nową energię. Już nie przeszkadza im, że są „bladymi intelektualistami w okularach”. Robią show i nie boją się rockowych środków przekazu. Nowy materiał jest zrobiony z nerwem, tętni bogactwem rytmicznych smaczków. Jest też bardziej dynamiczny. Zdecydowanie bliżej im teraz do Chik Chik Chik, niż Junior Boys. To trochę taka zmiana jak przy Prodigy, które z płyty na płytę dokładało poweru (aż w końcu trochę przesadziło, co Hot Chip jeszcze nie grozi). Oczywiście trudno tu szukać agresywnych bitów i gitarowej jazdy. Przede wszystkim wciąż mamy wokal na poziomie ekspresji legendarnego Pet Shop Boys. Są też utwory całkiem spokojne, romantyczne czy wręcz ckliwe, jak „We’re Looking For A Lot Of Love”, tytułowe „Made In The Dark”, czy zamykające „In The Privacy Of Our Love”. Jednak ton płycie nadają festiwalowe killery, ćwiczone zresztą na żywo w ub. roku, jak singlowe „Shake A Fist”, czy „Hold On”. Cała elektronika w nich użyta, brzmi na tyle organicznie, że wcale nie dziwię się przekraczaniu przez Hot Chip klubowych granic. Gatunkowo jest wciąż bogato, bo pobrzmiewa tu zarówno elektro-pop i disco-punk jak też funk czy soul. To szerokie spectrum jest dodatkowym atutem płyty, choćby w stosunku do dość jednak jednorodnej „The Warning”. Jak dla mnie, Hot Chip udowodniło, że są w absolutnej awangardzie żywej elektroniki, zajmując miejsce, jakie dekadę wcześniej zajmowali np. tacy Underworld.
„The Warning”, EMI 2006
Pismacy z „New Musical Express” uznali singiel Hot Chip „Over And Over” kawałkiem 2006 roku, a całą płytę „The Warning” umieścili w pierwszej 10 najlepszych płyt. Na Wyspach po prostu nie sposób było obracać się w tzw. kręgach i nie znać „Over And Over”, czy „And I Was A Boy From School”. U nas nie słyszeć w ogóle o Hot Chip to żaden obciach, a płytę kupić trudno, choć jest w dystrybucji wielkiego EMI. Daleki jestem od padania na kolana przed żurnalistami z „NME”, ale wolę ich dyktat, niż brak jakiegokolwiek, bo w Polsce opiniotwórczej prasy muzycznej po prostu nie ma. Hot Chip debiutantami nie są. „The Warning” to już ich druga płyta. Grają tzw. „indie electronic” i można ich stawiać blisko Junior Boys, o których w naszym kraju trochę więcej się pisało. Dwóch wokalistów: bardziej chłopięcy głos należy do Alexisa Taylor’a, bardziej męski do Joe Godard’a nie zmienia faktu, że ich propozycja artystyczna jest zdecydowanie spójna. Swoje bardziej deklamujące, niż rozśpiewane głosy opakowują w brzmiące na starą modłę syntezatory, w które z rzadka wgryza się gitara (tak jest właśnie w hicie „Over And Over”). Nie grają szczególnie tanecznie, raczej chilloutowo, choć parę numerów jakoś tam na parkietach się sprawdza. „Over And Over” nie ma walorów piosenki – to raczej taneczna kompozycja z łatwym do zapamiętania motywem przewodnim. Zresztą wszystkie trzy single wydobyte z „The Warning” mają mało radiowy charakter, bo trwają powyżej 5 minut! Hot Chip tkwi tekstowo i mentalnie w chłopięcym świecie. Nawet okładkę zdobią kompozycje z klocków. Ich muzyka ma urok, który może zarazić dziewczęta i w tym zapewne kryje się sukces zespołu. Są wystarczająco poetyccy, delikatni, obdarzeni wyobraźnią i poczuciem humoru, by uznać „The Warning” za album godny uwagi i zapamiętania. Jest w nim dyskretna przebojowość, dyskretna taneczność, dyskretna alternatywność. Nawet te wszystkie zrzynki z lat 80-ych wypadają dość elegancko. Udaje się chłopakom zachować coś niemechanicznego. W tym względzie bliżej im do Air, niż wspomnianych wcześniej Junior Boys (zwłaszcza w takim sympatycznym „So Glad To See You”). Album kończy numer w najlepszym stylu Human League – „No Fit State”, po którym mamy jeszcze ukrytą dogrywkę utrzymaną w duchu pamiętnej kolaboracji Briana Eno z Davidem Byrne’m „My Life In A Bush of Ghosts”. Ten niedługi kawałek urywa się nagle, pozostawiając słuchacza w stanie przyjemnego zahipnotyzowania.
HOT CHIP