OFF FESTIVAL 2019

Dzień 1 – 2 sierpnia

wejście na OFF

Na festiwale trzeba sobie przygotować strategię, bo nie sposób przecież zobaczyć wszystkiego, pogodzić potrzeb towarzyskich, jak i tych wynikających z wydolności naszych organizmów. Koncerty na siebie nachodzą, występy trwają w sumie blisko 10 godzin non stop, a przecież trzeba chwilę pogadać, wymienić się wrażeniami, coś zjeść, wypić, czy nawet postać w kolejce do toi-toiów. Katowicki Festiwal zalicza się do małych koncertów jeśli chodzi o wymiar komercyjny – przyjeżdża na niego kilka razy mniej ludzi, niż na Opener’a, a kilkanaście razy mniej, niż na darmowe imprezy Owsiaka. Jego lokalizacja sprzyja dobremu samopoczuciu. Jest zielono, przyjemnie, mała architektura festiwalowa wygląda zgrabnie i pomysłowo. Pięć scen leży stosunkowo blisko siebie, a na występ największych gwiazd można podejść praktycznie tak blisko sceny, jak się chce.

Miałem zatem swój plan, który już pierwszego dnia musiałem zweryfikować. Zamierzałem rozpocząć udział od wysłuchania Perfect Son, którego płytę wydaną dla Sub Pop’u lubię nie tylko z racji legendy tego labelu. Nie przewidziałem jednak tak długiej kolejki do wymiany biletów na opaski festiwalowe.

Gdybym miał ticket master byłbym uprzywilejowany, a tak musiałem przestać cały koncert Tobiasza Bilińskiego z zespołem. Zdążyłem na ostanie akordy pożegnalnej piosenki i zejście artystów ze sceny.

Tuż obok, na scenie Trójki zaczynał właśnie koncert raperski awanturnik z UK – slowthai. Nie znałem, ale czytałem, że warto. Tyron Frampton ma za sobą dobrze przyjęty debiut (Nothing Great About Britain) i rozpiera go energia. Faktycznie występ zaprogramowany był na hip-hopowy czad. Bity podawane przez czarnoskórego DJ’a były szybkie, ludzie reagowali jak na punkowym festiwalu. Tyron bez trudu namawiał publiczność do tworzenia „kręgów przyjaźni” i puszczania się w galopadę wokół osoby wychodzącej na środek (za pierwszym razem był to „Stachu”.). Wciągnął też na scenę jednego z uczestników bawiących się pod sceną – Alex dał popis nie tylko tańca, ale i dotrzymywał kroku w rapowaniu. Energia zatem narastała, publiczność chętnie skandowała wszystko, co proponował MC ale ja po pół godzinie odniosłem wrażenie, że nie do końca rozumiem fenomen slowthai. Przekaz prosty, buńczuczny, antyestablishmentowy. Tyron nie przekonał mnie do swojej charyzmy, a kolejne kawałki różniły się tylko odrobinę tekstami. Poszedłem rozejrzeć się po ofercie miasteczka festiwalowego.

W trakcie przechadzki pod scenę Leśną przyciągnęły mnie dźwięki tria The Comet Is Coming. Ich również nie znałem, ale także słyszałem, że warto. I akurat początek występu wciągnął mnie momentalnie. Saksofon, perkusja i klawisze. Pasja do podążania kosmiczną drogą do innych galaktyk, sąsiadowała z tanecznymi, łatwymi do zapamiętania figurami melodycznymi. Na monitorze z tyłu sceny leciały ku nam z ciemności komety. Muzycy chętnie zmieniali się liderowaniem w improwizacjach. Chwilami brzmiało to tak jakby Tangerine Dream próbował grać jazz. Może nie cały czas czułem się niesiony przez muzykę zespołu. Były momenty jakby tematy wygrywane na klawiszach, czy saksofonie nie potrafiły znaleźć drogi do domu, ale gdy wpadały na właściwą orbitę było idealnie – przykładem choćby utwór „Summon the Fire”. Przekazu słownego ze sceny było niewiele. Lider (klawiszowiec Dan Leavers) dedykował utwór „Unity” zmarłemu kilka dni wcześniej producentowi  Rasa G. Obydwa wspomniane utwory pochodzą z wydanej w tym roku drugiej płyty Komet „Trust in the Lifeforce of the Deep Mystery”, której zawartość zdominowała siłą rzeczy repertuar koncertu. Bez wokalu, a jednak z mocą, fantazją, a momentami nawet z tanecznym pociągiem.

The Comet is Coming

Po takiej dawce absorbujących dźwięków, z przyjemnością wróciłem do namiotu Trójki, gdzie zamierzałem posłuchać nowozelandzkiej artystki – Aldous Harding. I znów nie byłem przygotowany repertuarowo, ale liczyłem na wytchnienie przy folkowej, spokojnej muzyce. Naprawdę przyjemnie było posłuchać artystki, która wyszła na scenę jakby z innego świata. W kombinezonie i dziwnym kapelusiku na głowie siadła z gitarą i zaśpiewała. Dwie pierwsze kompozycje to było tylko to – ona nieśmiało siedząca w delikatnym świetle, akustyczna gitara i dość niski, wciągający wokal. Dopiero od trzeciego numeru Aldous zaczęli towarzyszyć trzej panowie. I od razu zrobiło się jeszcze przyjemniej. Przeniosłem się do jakiegoś niewielkiego kampusowego baru. Aldous śpiewała, sięgając czasami po instrument, a panowie jej akompaniowali. Nowozelandka ma na swoim koncie trzy płyty, z czego ostatnia „Designer” wyszła w tym roku. Publiczność najcieplej przywitała singlowy „Barrel”. Sama Aldous, zamknięta w sobie nie próbowała nawiązywać bliższych relacji. Uśmiechała się nieśmiało, ruszała trochę jak manekin, ale bardzo dobrze korespondowało to z jej wycofaną, introwertyczną muzyką. Zdziwiłem się, gdy później na teledyskach zobaczyłem Aldous pozującą i nawet momentami pląsającą. Nie dlatego, by muzyka z jej płyt nie mogła sprawdzić się na jakiejś collagowej potańcówce, ale sama Aldous pewnie by się przy niej nie bawiła.

Aldous Harding

Kolejne atrakcje czekały na mnie w większym, niż Trójkowy namiocie Sceny Eksperymentalnej. Tam miał wystąpić pierwszy artysta, którego płytę już znałem – angielski Black Midi. Tak, jak się mówi o tym kwartecie – obsłuchanie płyty niewiele daje, bo to co grają na żywo, to jednak inna rzeczywistość. Kwartet kocha improwizowanie. I to widać po ich zachowaniu na scenie. Są w ciągłym ruchu. Czarnoskóry perkusista (Morgan Simpson) spływał potem i niemal nie rozstawał się z wielkim białym ręcznikiem. Gitarzysta (Geordie Greep) próbował wytrwać w wielkim kapeluszu na głowie, ale też musiał się z nim co jakiś czas rozstawać. Wokalista (Matt Kwasniewski-Kelvi)wychodził z siebie wyrzucając niezwykle ekspresyjnie kolejne frazy, przypominając raz Johny Rottena, raz Alexa Turnera, a w jeszcze innym momencie Damo Suzuki, z którym zespół nagrał swój debiutancki niszowy materiał. Kompozycje poddawane scenicznym przeróbkom wcale nie muszą być gigantami w wersji studyjnej. Takie „953” trwa na płycie około pięciu minut, a tu ciągnęli ten temat jak jazzowy skład w trakcie dobrze rozkręconego jamu. Czasem Matt czuł się jak natchniony poeta (zwłaszcza w „Western”), a czasem jak uliczny sprzedawca zachwalający na bazarze swoje towary (Of Schlagenheim). Był to jeden z dwóch koncertów na tegorocznym Off’ie podczas którego nie sposób było dopchać się pod scenę. Black Midi bez wątpienia spełnili pokładane w nich oczekiwania.

Black Midi

Pierwszy dzień festiwalu zakończyłem podziwiając występ Jarvisa Cockera i jego JARV IS. Lider Pulp ma już swoje latka i od razu przypomniał mi się pod tym względem ubiegłoroczny koncert Davida Byrne’a. Bałem się, że nie da rady, a on dał i to jak!. Skakał, tańczył, wychodził do publiczności – co najwyżej łapał lekką zadyszkę. Podobnie jak w przypadku lidera Talking Heads, tu też zaczęło się od programowej monodeklamacji – „Must I Evolve?”. Ale już za chwilę pojawił się przebój „Further Complications”, zapowiedziany z tłumaczeniem na język polski. Cocker starał się zresztą większość tytułów czytać po polsku, co go czasem przerastało, ale za każdym razem wzbudzało uznanie publiczności.

JARV IS

Koncert bazował na materiale granym z JARV IS od paru lat, ale i z drugiej płyty lidera Pulp, wydanej przed 10 laty. Choć nie pojawiła się z niego przebojowa „Angela”, to zabrzmiały za to „Homewrecker!”, czy „You’re In My Eyes”. Ale sięgnął też do debiutu , a raz nawet do trzeciej, dość specyficznej płyty, nagranej z Gonzalesem. Pod koniec występu przypomniał, że w 2011 roku zagrał z Pulp w Gdyni (na Opener). Zażartował, że to była taka XX-wieczna muzyka i dla przypomnienia zagrał jeden numer z „His’n’Hers” sprzed ćwierć wieku.

Jarv Is 2

Niewątpliwie koncert Jarvisa Cockera był bardzo sympatyczny i pełen dobrej energii. Nie da się jednak ukryć, że solowy repertuar artysty nie ma tej mocy, co twórczość Pulp i o tyle pozostawił we mnie element niedosytu.

Jarvis Cocker