Gdy trzeciego dnia znów obawiałem się jakichś komplikacji przy wejściu, to okazało się, że całkiem niesłusznie. Wszedłem z marszu, gdy Babu Król kończył z Bajzlem występ na Scenie Perlage, serwując na finał „Białą Lokomotywę” z albumu „Sted”. Moriah Woods szykowała się do występu na scenie Martens’a, a ja zacząłem dzień od koncertu kwartetu Trupa Trupa. Poprzedniego dnia kupiłem, przedpremierowo, na stoisku Anteny Krzyku ich zapowiadany na wrzesień nowy album „Of The Sun”. Miałem też w pamięci konsternującą końcówkę występu zespołu z ubiegłorocznego Opener’a, gdzie usłyszałem trochę monotonnej awangardy. Tym razem Gdańszczanie zaprezentowali się w pogodnym nastroju i z wolą zagrania sporej porcji nowej muzyki. Zabrzmiały m.in. słoneczne „Dream About”, mocne „Another Day”, singlowe „Longing” oraz chwytliwe „Glory”. Nowy materiał to wciąż liczne nawiązania do amerykańskiej sceny noise i post-rocka z lat 90. Kłaniają się grupy June of 44, Shellac, Lungfish i wiele innych skupionych wokół wytwórni Dischord, czy Touch and Go. Kolejne piosenki wybrzmiewały spokojnie, zapowiadane często przez Grzegorza Kwiatkowskiego. Muzycy skupieni odgrywali swój nowy i stary repertuar. Dopiero w samym finale, gdy wokal poprowadził basista Wojciech Juchniewicz, zrobiło się bardziej ekspresyjnie. Jego głos ewoluował przez krzyk aż po heavymetalowe wariacje. I tak skończył się trzeci Offowy występ Trupa Trupa – pewnie ostatni zdaniem Grzegorza Kwiatkowskiego, który zaprosił publikę na jesienne koncerty zespołu w kraju i zagranicą.
Korzystając z chwili wolnego czasu zajrzałem do miasteczka festiwalowego, po czym przeszedłem się pod Scenę Perlage, gdzie swój występ rozpoczął Zespół Pieśni i Tańca „Śląsk”.
Najpierw były dwa chóralne wykonania z zespołem akompaniującym, potem zaczęły się tańce i występy solowe. Barwnie, z uśmiechem, nienagannie. Ludzie stali, patrzyli, klaskali, czasem wiwatowali. Mnie niestety przypominały się bardziej czasy PRL’u gdy telewizja publiczna pokazywała „Śląsk” lub „Mazowsze” przy okazji różnych świąt państwowych i choć chciałem oddać hołd tym artystom, to wolałem przejść po jakimś czasie na Scenę Trójki, by zobaczyć „post-punkowy” zespół z Tajlandii.
Phum Viphurit wyglądali jak goście z „Karate Kid”. Pięciu niewysokich chłopaków – klawiszowiec z opaską na głowie, gitarzysta w kapeluszu i czarnych okularach, wokalista w białej koszuli, basista w bejsbolówce i krótkich spodenkach, a perkusista w koszulce z napisem New York. Nie grali niczego punkowego. Raczej kalifornijski rock z elementami funku. Wokalista śpiewał po angielsku, bez wschodnich naleciałości. W trakcie jednego numeru wszyscy zaczęli się wymieniać instrumentami. Wokalista zmienił perkusistę, basista klawiszowca, perkusista gitarzystę itd. Dostali za to brawa, podobnie jak za cały występ. Ten momentami pop-rockowy show w stylu Prefab Sprout miał bardzo dobre przyjęcie, co sami muzycy wykorzystali w finale robiąc sobie zdjęcia i filmiki z publicznością. Niewątpliwie jednym z plusów Off’a jest możliwość zobaczenia tego typu egzotycznych artystów. Płyty Phum Viphurit bym nie kupił, ale czas spędziłem na ich występie miło.
U progu wieczoru przeszedłem na Scenę Eksperymentalną gdzie czekał mnie występ Tirzah. Jej debiutancka płyta „Devotion” z ub. roku trochę mnie nudzi, ale chciałem dać artystce szansę. W wersji koncertowej ten kameralny materiał bardziej przypadł mi do gustu. Tirzah, ubrana w workowatą bluzę i spodnie, stała cicho przez cały czas i śpiewała, czasem tylko odwracając się by trącić rurkowe dzwoneczki. Za pulpitem dwóch muzyków robiło podkłady, puszczało bity, czasem jeden z nich brał do rąk gitarę (wydaje mi się, że był to współautor płyty – Micachu). To był niezwykle łagodnie brzmiący, kojący i intymny koncert. Publiczność słuchała go w skupieniu. Ożywiała się rzadko, choćby w przypadku najbardziej znanego utworu tytułowego. Czasem pojawiała się dyskretna taneczność jak np. w hipnotycznym „Do You Know”. Na dworze padał deszcz, a w namiocie Sceny Eksperymentalnej czas płynął zawieszony w lekkiej, elektronicznej mgiełce z wyjątkowym głosem Tirzah. Już wiem, że tej muzyki warto słuchać głośniej.
Koncert Stereolab, jaki chwilę później rozpoczął się na Scenie Perlage, był dla mnie chyba najważniejszym setem Festiwalu. W latach 90. ta francusko-brytyjska grupa należała do moich ulubieńców. Stereolab był jednym z pierwszych zespołów, nawiązujących twórczo do krautrocka, przy czym robił również wycieczki w stronę Velvet Underground, a wokalistki śpiewały po francusku – co stanowiło dodatkowy atut. Albumy nagrane po 2000 roku i tragicznej śmierci Mary Hansen w 2002 roku straciły nieco na sile wyrazu. Były coraz bardziej popowe i koktajlowe. Dość zwiewne, urocze, przyjemne, ale już nie tak interesujące i gdy w 2010 roku zespół żegnał się albumem „Not Music” nie było mi specjalnie żal. W tym roku grupa wypuszcza sukcesywnie rozbudowane reedycje swoich płyt i wróciła do aktywności koncertowej.
Na katowickiej scenie zjawiła się w pięcioosobowym składzie i zagrała zgodnie z oczekiwaniami fanów. Repertuar oparła na albumach z lat 90. Brzmiała transowo, wyraziście, z krautrockową werwą, ale bez awangardowych odskoczni. Znałem wszystkie numery, jakie zaprezentowali, ale nie słuchałem Stereolab od wielu lat i trudno mi teraz sypać tytułami. Letitia Sadier zapowiadała niektóre, więc wyłapałem „Ping Pong”, „French Disco”, „Rainbo Conversation” i „Crest”. Punktem kulminacyjnym koncertu była kilkunastominutowa kompozycja, w którą wszyscy muzycy włożyli całą pasję i energię jaką przywieźli na Off’a. To był dla mnie moment absolutnego spełnienia i odczucia, że właśnie tu i teraz chciałem być. Nie było bisów, była satysfakcja.
No i zaraz trzeba było lecieć na kolejny koncert. Rozdarty pomiędzy sympatią dla Neneh Cherry, a ciekawością dla Daughters, wybrałem Amerykanów na Scenie Eksperymentalnej. Trudno było wbić się do namiotu, a tymczasem ze sceny poleciał od razu największy hit z ubiegłorocznej płyty – „The Reason They Hate Me”. Kto tak robi, żeby zaczynać od singlowego asa?! Oni zrobili. Rozpętali szaleństwo, poświęcają się w stu procentach graniu i widowni. To był drugi z koncertów, na którym ciężko było wbić się w tłum. Co prawda co jakiś czas namiot opuszczały drobne dziewczęta, na które napierał zewsząd owładnięty muzycznym amokiem tłum, ale to były pojedyncze wolty. Daughters pierwszy raz grali w Polsce. Właściwie dopiero ich ostatnia, nagrana po długiej przerwie płyta, zwróciła na nich większą uwagę. To połączenie noise’u, metalu, psychodelii i brudnego rocka ze świetnym wokalistą, dało grupie sukces i zapewniło słuchaczy z bardzo różnych rejonów. Bo z jednej strony Daughters grają czad – muzycy wręcz miotają się po scenie. Ich wokalista ma głos niczym skrzyżowanie Nicka Cave’a z Jimem Morissonem i potrafi być równie teatralny. Zarazem nie boją się dźwiękowej awangardy, dramatycznych zawieszeń i klawiszowych ścian mroku. Sześciu muzyków w koncertowym wydaniu nie oszczędzało ani siebie, ani słuchaczy. Wokalista górował nad sceną, dawał się nosić publiczności, rzucał się i padał na deski. Może przepadło trochę studyjnych subtelności z płyty, ale to trudno. Nie byłem nigdy na koncertach Birthday Party, Jesus Lizard ani Swans , ale tu miałem wiele elementów ich sztuki zebrane w jednym. Zabrzmiała chyba cała ostatnia płyta z killerami pokroju „Daughter”, „Satan In The Wait”, czy wreszcie „Long Road, No Turn”, którym zespół zakończył swój set. W finale niemal cały skład zszedł ze sceny, został tylko gitarzysta, który w parterze pilnował ostatnich sprzężeń gitary, a Alexis Marshall wciąż unoszony na rękach publiczności wyśpiewywał ostatnie frazy. Słuchanie Daughters to było uczestnictwo w czymś, czego nie dało się przerwać. Żałowałem, że nie byłem na Neneh Cherry, ale po prostu nie mogłem odejść, wyrwać się ani odwrócić plecami.
W normalnych warunkach Amerykanie z pewnością daliby się wywołać na bis, ale w warunkach festiwalowych trzeba było uszanować fakt, że za chwilę na głównej scenie wystąpi gwiazda dnia, czyli Suede. Zespół, który też nigdy wcześniej nie był w Polsce, a na pewno zawsze wyróżniał się na brytyjskiej scenie. Ja na dobrą sprawę zacząłem ich słuchać dopiero w 2013 roku, gdy wrócili po dłuższej przerwie z albumem „Bloodsport” (z tej płyty zagrali w Katowicach „Hit Me”). Ale przy okazji uzupełniłem ich dyskografię o dwie pierwsze płyty, więc na koncert byłem dość dobrze przygotowany. Suede to przede wszystkim Brett Anderson. Wokalista jako ostatni pojawił się na scenie i niemal od razu objechał technicznego za ustawienie jego mikrofonu. Koncert był ułożony tak, by mocne, rozśpiewane, glamowe kawałki przeplatane były co kilka nagrań balladami jak „The 2 of Us”. Brett Anderson – równie szczupły i wysoki co Jarvis Cocker – dawał z siebie maksimum energii. Wymagał od siebie, ale i od publiczności, w którą wchodził poza barierki. Śpiewał w tłumie, stając na głośnikach, padając na kolana, a nawet leżąc. Skakał, bił brawo, wyginał się, kręcił mikrofonem niczym lassem. Chętnie wracał do wczesnych hitów.
Szybko wybrzmiał „So Young”, a później także „Animal Nitrate” i „We Are The Pigs”. Zespół na tyle dobrze czuł się na scenie i na tyle docenił zaangażowanie publiczności, że po dłuższej przerwie wyszedł jeszcze na dwa bisy. Pożegnał się bardziej lirycznie, niż w przypadku zasadniczej części koncertu.
Gdy opuszczałem festiwal, ze Sceny Leśnej dobiegały taneczne, klubowe dźwięki puszczane przez Honey Dijon. Oczywiście, że nie zobaczyłem wszystkiego, co było warto, a nawet nie to co pierwotnie zamierzałem. Tak to jest z festiwalami. Cieszy mnie to, czego posłuchałem i co zobaczyłem i na pewno chętnie wróciłbym do Katowic na kolejnego Off’a.