„Let’s Rock” – The Black Keys

Nonesuch Recordings, 28 czerwca 2019

Black Keys

The Black Keys mieli problem z nagraniem tej płyty (już dziewiątej w karierze) . Nawet z dalszą działalnością mieli problem. Sukces „El Camino” z 2011 roku uczynił z nich szeroko rozpoznawalną gwiazdę. Tak jak wcześniej wydawali płyty co rok lub co dwa, tak na „Turn Blue” trzeba było czekać trzy lata, a na „Let’s Rock” aż pięć. Płyta zaczyna się elegancko, jakby z duetem wciąż współpracował Danger Mouse. „Shine a Little Light” jest nośny, wyrazisty i chwytliwy.  Kolejny – „Eagle Birds” ma energię pamiętnego „Lonely Boy”. Singlowy „Lo/Hi” to przywołanie Rolling Stonesów z przełomu lat 60. i 70. Kobiece chórki, za które odpowiadają Leisa Hans i Ashley Wilcoxson, świetnie niosą tu refreny.

„Walk Across the Water” trochę na tym tle nudzi. To klasyczny spokojny blues, który niebezpiecznie poddaje w wątpliwość możliwość zaciekawiania słuchacza blues-rockową formułą uprawianą przez dwóch facetów w średnim wieku. „Tell Me Lies” ma przynajmniej przyjemną i wpadającą w ucho tytułową frazę. Jeszcze bardziej radiowy jest „Every Little Thing”. To po prostu dobra gitarowa piosenka. Zabawa zaczyna znów nabierać wigoru i rumieńców wraz z „Get Yourself Together”, w którym ponownie świetną robotę robią panie Leisa i Ashley. Jednak kolejny kawałek znów bardziej przypomina dzieło Toma Petty, niż The White Stripes. Wracamy do klasycznej lekko bujającej „americany”, klimatu teksańskiego salonu w sobotni wieczór. Kolejny singiel – „Go” zaczyna szybciej nabijana perkusja. To niezły numer, choć trochę zbyt oczywisty w przypadku The Black Keys. Czasy świetności Free, T.Rex i Steppenwolf przywołuje końcówka tej płyty.  „Let’s Rock” jest chyba taką płytą na przełamanie. Powrotem na bezpieczne pozycje. Jeśli miałbym coś jeszcze zarzucić tej pozycji, to spadek formy edytorskiej. Okładka jest najprostszą z możliwych, co – na tle posiadanych przeze mnie trzech poprzednich płyt – stanowi duże rozczarowanie.

Black Keys 2

Dla chętnych recenzja poprzedniej płyty:

„Turn Blue”, Nonesuch 2014

The Black Keys poprzednią płytą przeskoczyło o jedną klasę w rankingu popularności. Stąd premiera „Turn Blue” miała sporą promocję. O ile jednak „El Camino” było pełne rockowego wigoru, o tyle nowy album to w większym stopniu powrót do klasycznego bluesa i klimatów lat 60-ych. Otwierający cały materiał „Weight of Love” przesycony jest tęsknymi, zaciąganymi solówkami gitary. Tylko wejście basu w połowie kawałka i partie wokalne przypominają, że dodatkowym członkiem zespołu i współtwórcą „Turn Blue” jest Danger Mouse. Równie klasycznie bluesowo brzmi zamykający płytę „Gotta Get Away” i zakończenie „In Our Prime”. Za to styl Danger Mouse’a bez trudu można usłyszeć w pozostałych nagraniach. Choćby w następujących po sobie, zdecydowanie najbardziej chwytliwych na płycie: „In Time”, utworze tytułowym oraz w singlowym „Fever”. Udowadniają one, że przeboje „Lonely Boy”, „Gold On The Ceiling” czy wcześniejsze „Tighten up” nie były przypadkowym przebłyskiem geniuszu. Zbudowane na głębokim retro brzmieniu basu, znanym z projektu Broken Bells i talencie duetu Auerbach/Carney do wymyślania chwytliwych riffów. W takich momentach The Black Keys ściga się z Jackiem Whitem w genialności prostych, a przekonujących rozwiązań. Gitara, bas, klawisze, perkusja i faceci, którzy kochają starych Stonesów, nagrywali z Ike’m Turnerem i w ciągu trzynastu lat wydali osiem uczciwych płyt, za które zgarnęli sześć nagród Grammy.  Obok niemal tanecznych kompozycji jak wspomniane „Fever”, są też liryczne, jak choćby „Waiting on Words”. The Black Keys, niczym przed laty The Kinks potrafią łączyć różne klimaty. Czasem wydaje się, że patent na kolejny utwór jest tak prosty, że niemożliwe, by ktoś na to wcześniej nie wpadł. Po dwóch, trzech przesłuchaniach niektóre piosenki z „Turn Blue” brzmią jak odgrzebane klasyki. Do tego oprawa plastyczna przypomina uciechy z lat 60-ych, które lubowały się w beztroskich iluzjach. The Black Keys nową płytą potwierdziło od niechcenia swoją klasę.