Nigdy nie sądziłem, że Tarantino nakręci ciepły, nostalgiczny film z pomyślnym zakończeniem. Zwłaszcza gdy fabuła wiązać się będzie z bandą Mansona i słynną sierpniową nocą 1969 roku. Oczywiście Tarantino bywał przewrotny, zdradzał też wielokrotnie słabość do przeszłości z czasów swojego dzieciństwa. Ogłosił także, że będzie to jego ostatni film. „Pewnego razu w … Hollywood” to zatem trochę rozrachunek z wcześniejszą twórczością, ale zarazem pożegnanie z widzami tego wielkiego miłośnika kina. 160 minut to poważny czas na danie artystycznego świadectwa. Tarantino, wzorem swoich wczesnych filmów, postanowił go wykorzystać na klejenie scenek, wątków oraz gagów. Puszcza też do widza oko robiąc film w filmie, kino w kinie i przeplatając to telewizyjnymi programami z epoki. Akcja osadzona w Los Angeles rozpina się pomiędzy zmierzchem złotych lat westernu, a złotą epoką „dzieci-kwiatów”. Rick Dalton grany przez Leonardo DiCaprio wraz ze swoim kaskaderem Cliffem Booth’em (Brad Pitt) znaleźli się na zakręcie dotychczasowej kariery.
Hollywoodzki producent – Schwarz, grany przez Al’a Pacino uświadamia Rickowi, że wciąż wciela się w role tych złych i przegranych, a to równia pochyła do upadku. Oferuje możliwość zagrania w paru spaghetti westernach. Cliff z uroczą pogodą ducha znosi nie tylko kryzysy i kaprysy swojego szefa, ale też coraz rzadsze okazje do występowania w roli jego dublera. Cierpliwie wozi Ricka limuzyną, wyprowadza jego psa na spacer, naprawia drobne usterki w luksusowej posiadłości. A akurat do willi obok wprowadza się Roman Polański ze swoją uroczą żoną – Sharon Tate. Wszyscy wiedzą jak skończył się ten wątek, ale póki co mamy okazję śledzić szczęśliwą Sharon u boku najgorętszego reżysera w Hollywood, bawiąca się na imprezach Playboya, tańczącą do płyt Paula Revere & The Raiders, czy oglądającą samą siebie w kinie i cieszącą się z reakcji widzów na jej drugoplanową kreację. Tarantino jest mistrzem zabawnych scenek, którymi naszpikował ten film – narzekania Steve’a McQueen, przechwałki Bruce’a Lee, opryskliwość dawnego reżysera u którego grał Cliff, furiackie załamania Ricka, który zapomniał na planie wyuczone kwestie. Tarantino ukazuje nam dawne Hollywood i amerykańską telewizję z małych – często jeszcze czarno-białych odbiorników. Odtwarza z sentymentem czas, w którym hippisi byli dla dawnych kowbojów „pieprzonymi brudasami”, a dla reżyserów wciąż świeżym natchnieniem. W roku 1969 wojna w Wietnamie nie była jeszcze przegrana, żył Jim Morrison i inni wielcy tamtych czasów, gwiazdy jeździły cadillacami, dziewczyny nosiły krótkie sukienki, słońce świeciło… Charles Manson nie był jeszcze tym, kim miał się właśnie stać. Quentin Tarantino bawi i wzrusza. I nawet gdy urządza na planie „mordobicie” czyni to w swój własny, firmowy sposób. Ten film nie jest z pewnością czołowym osiągnięciem twórcy „Pulp Fiction”, lecz zawiera wszystkie cechy jego stylu – łącznie ze ścieżką dźwiękową wypełnioną nagraniami The Rolling Stones, Simon & Garfunkel, Deep Purple, Vanilla Fudge, Jose Feliciano czy Neila Diamond’a. Jeśli to faktycznie ostatnie dzieło Tarantino, to otrę łezkę i pomyślę z uśmiechem, że przynajmniej mam do czego wracać. Do „Pewnego razu w … Hollywood” również chętnie wrócę.