Pixies poznałem 30 lat temu. Najpierw zimą dwa kawałki z „Come On Pilgrim”. Ktoś puścił wieczorem w radiu „Vamos” i „Isla de Encanta”. Potem latem kolega przyniósł kasetę z „Surfer Rosa „ i „Doolittle”. Przegrałem i pokochałem. Rok później kwartet z Bostonu stał się dla mnie najważniejszy na świecie. Dzięki Pixies wyszedłem z doła i pożegnałem ponury smutek lat 80. Byłem młody i się nie przywiązywałem. Gdy w 1992 roku zespół zakończył działalność nie płakałem, bo przecież tyle się wokół działo. Niemniej trochę tęskniłem. Co jakiś czas wpadały mi w ręce płyty The Breeders i Franka Blacka – niektóre bardzo fajne, inne tylko ok. Gdy zespół reaktywował się w 2003 roku, czekałem cierpliwie na nowe nagrania. A potem zaczęły wychodzić winylowe EP’ki, Kim Deal straciła zapał lub cierpliwość, a krytyka zmiażdżyła album „Indie Cindy”. Nie wiem czemu? To znaczy wiem, ale uważam, że niesłusznie, a przynajmniej przesadnie. „Head Cariere” zebrał już lepsze noty, ale dopiero tegoroczny materiał „Beneath the Eyrie” jest powszechnie chwalony. Myślę, że trzeba było czasu i tych paru płyt, by krytycy i fani przestali odnosić się do kultowych pozycji zespołu z przełomu lat 80. i 90.
„Beneath the Eyrie” nie jest w moim odczuciu jakimś przełomem. Paz Lenchantin na dobre zastąpiła Kim Deal – nie tylko jako basistka i wokalistka, ale też jako współautorka kilku (dokładnie trzech) kompozycji. Black Francis jest w formie. Jego głos i Paz dobrze ze sobą współgrają. Cały zespół brzmi najbliżej Bossanovy. Przeważają bowiem kawałki umiarkowane i ładnie ułożone. Ostrzej robi się jedynie w „St. Nazaire” i w singlowym „Graveyard Hill”. Tradycje romansowych piosenek zgrabnie kontynuuje „Ready for Love”. „Silver Bullet” wzrusza i skłania do bujania się w uśmiechniętych szeregach. Zadziorno-bojowy nastrój wprowadza „Long Rider”. Z kolei meksykańskie klimaty, znane z przywołanych na wstępie nagrań, słychać w wyśpiewanym przez Paz Lenchantin „Los Surfers Muertos”. O tym, że grupie do twarzy też z akustyczną gitarą przypomina udanie „Bird of Prey”. Pewnym zaskoczeniem jest natomiast trwający niemal 5 minut „Daniel Boone” – to bodajże najdłuższy kawałek w historii zespołu. Oczywiście trudno być drugi raz młodym, a Pixies z młodością wyjątkowo jest do twarzy. Ale „Beneath the Eyrie” pokazuje, że można trzymać formę i dobry humor także po wielu latach od czasów pełnej beztroski.
Jako dawny fan zespołu nabyłem wersję deluxe. Niestety poza ładną oprawą graficzną i specjalnym formatem nie zawiera ona żadnych dodatkowych wartości muzycznych.
O powrocie zespołu w 2014 roku napisałem:
„Indie Cindy” – Pixies, PIAS, 2014 r.
Amerykański zespół Pixies był tak ostry jak lubią wszyscy buntownicy, dowcipny niczym Monty Python i Salvador Dali razem wzięci, a do tego potrafił zachwycić harmoniami godnymi Beatlesów, czy Beach Boysów. Ich cztery płyty wydane na przełomie lat 80-ych i 90-ych stały się kanonem i niedościgłym wzorcem dla kilku fal rocka. Solowe projekty członków tego bostońskiego kwartetu również często zachwycały. Tęsknota za Pixies była tak wielka, że w końcu zespół wrócił do działalności koncertowej i nieśmiało zaczął myśleć o nowym materiale. Niestety, zanim grupa na dobre zaczęła pracę w studiu nagraniowym, zespół opuściła basistka i wokalistka – Kim Deal (od lat liderka The Breeders). Black Francis – główny mózg zespołu – nie poddał się i wziął na swoje barki konfrontację z własną legendą. Choć od 1991 roku napisał setki świetnych piosenek, to od wielu lat występował jednak z pozycji outsidera. Wydane w wersji elektronicznej, a potem na winylach czteroutworowe EP’ki zebrały chłodne recenzje. Pod koniec kwietnia ukazały się one na płycie „Indie Cindy”. Dokładnie dwanaście nagrań, wyprodukowanych przez Gila Nortona, odpowiedzialnego za większość wcześniejszych płyt zespołu. Nowa płyta nikogo nie zachwyciła. Poprzeczka powieszona była za wysoko. Ale prawdę mówiąc, każda wcześniejsza płyta uznawana była na gorąco, za gorszą od poprzedniej i dopiero z czasem zyskiwała blasku. Nowe nagrania mogłyby śmiało pojawić się w 1992 roku, bezpośrednio po „Trompe la Monde” i fani pokochaliby je zapewne jak wcześniejsze dokonania. Ja słucham ich z przyjemnością. Tu też są fajne melodie, jest charakterystyczna zadziorność, dobrze znane brzmienie, może tylko teksty wyszły ciut mniej błyskotliwe. Czas oczekiwania był jednak zbyt długi. Pixies obrosło w kultowość. W ub. roku zachwyty wzbudził powrót po równie długiej przerwie My Bloody Valentine. Ale Brytyjczycy trwali w hibernacji twórczej, podczas gdy Black Francis nagrał na przestrzeni minionych lat kilkanaście płyt, w które wkładał swój talent i pasję. Pixies nigdy nie był z założenia wielkim zespołem, to fani i krytycy takim go uczynili. Przed spotkaniem z „Indie Cindy” warto trochę o tej wielkości zapomnieć.