Ilu znacie artystów z Nowej Zelandii? Lorde pewnie kojarzycie. No to Aldous Harding też jest z Nowej Zelandii. Co równie ciekawe – nagrywa dla słynnej wytwórni 4AD. „Designer” to jej trzecia płyta i druga zrealizowana dla labelu, który gromadzi interesujących artystów już bez dawnych więzi geograficznych i stylistycznych. Gdyby szukać w katalogu 4AD pokrewnych artystów nie byłoby łatwo – może Ex:Re z ostatnich czasów. Harding jest postacią dość barwną i wyjątkową. Na pewno mocno introwertyczną, sądząc po jej zachowaniu na scenie. Za to pełną artystycznego temperamentu w kreacjach teledyskowych.
„Designer” to dziewięć piosenek, przy czym dwie ostatnie Aldous nagrała solo (jedną z akompaniamentem gitary, drugą z pianinem). W pozostałych wspiera ją zespół, który rozwija brzmieniowo tematy wymyślone przez liderkę. Nie hałasują, nie popisują się solówkami, tworzą przyjemne tło z użyciem tak samo gitar i perkusji, jak też skrzypiec, klarnetu, organów czy saksofonu. Jednak siłą Artystki jest przede wszystkim jej głos – raz nieśmiały i delikatny, raz sentymentalny i dojrzały. To on pierwszy przykuwa uwagę. Nawet jeśli poza wokalem mamy tylko skromny akompaniament, kompozycje Harding oczarowują z hipnotyczną siłą. Oczywiście zabawa jest lepsza, gdy słychać cały zespół. Te piosenki nabierają wtedy pogodniejszego klimatu. W głosie Harding słychać niemal uśmiech. I choć kompozycje zachowują swój liryczny charakter, to chce się przy nich leciutko pląsać. Weźmy taki singlowy „The Barrel”, czy tytułowy „Designer”. Niby jest cicho i intymnie, a jednak radośnie i żwawo. Także otwierający „Fixture Picture” ma w sobie sporo wigoru. Dla przeciwwagi mamy „Treasure”, czy „Damn” zbudowane na oszczędnych partiach pianina i nieco niższej barwie głosu Harding. „Weight of the Planets” przywołuje ducha Niny Simone. To taki barowy numer. Wystarczy przymknąć oczy by zobaczyć artystkę w punktowym świetle, ciemny lokal, nieco zadymiony i pustawy. Myślę, że warto śledzić karierę tej artystki i sięgać po jej płyty. „Designer” nie ma zbędnych nut.