Nigdy nie słuchałem hard rocka i prawie nigdy heavy metalu. Pisząc zatem o nowej płycie kanadyjskich ciężarowców znanych jako Black Mountain będę próbował trafiać w porównania mocno ryzykowne. Mógłbym niby napisać, że to coś w stylu Black Sabbath na kwasie, ale być może trafniej byłoby stwierdzić, że to kosmiczne Budgie albo ujarane Uriah Heep. W każdym razie jest coś pociągającego w tych niemodnych dźwiękach gitar i klawiszy niczym z pierwszej płyty Turbo, albo Zjednoczonych Sił Natury MECH. Mnie się akurat podoba ten przetworzony świat, w którym pomysły Hawkwind krzyżują się z Pink Floyd (kojarzycie „The Nile Song”?) i Yes (no tak, z czym ma mi się bowiem kojarzyć kawałek „Closer to the Egde”?). Niby się trochę naśmiewam, a przecież jest w tym jakiś nieodparty czar. Taki Lemmy nigdy nie był z mojej bajki, ale przecież szanowałem człowieka i nie mogłem oderwać wzroku od jego ciężkiego stylu. Black Mountain poznałem za sprawą płyty „IV” z 2016 roku. Od tamtej płyty zespół się dość mocno zmienił – odeszła połowa podstawowego składu. Niemniej miłość do dawnego grania pozostała i w niczym nie straciła na sile.
W kilku utworach grupę wspiera wokalnie Rachel Fannan ze Sleepy Sun, co dodaje tej muzyce sex-appeal’u. W gronie perkusistów znaleźli się założyciel Flaming Lips i członek formacji Oneida. Pomijając utwór „Licensed to Drive” nie ma tu zasadniczo żadnych galopad, a i w tym kawałku dostajemy ciekawy, archaiczny wstęp odwołujący się do artystycznych zapędów grupy. Powraca tu motyw z „Closer to the Edge”, a klimat tła tworzą Mellotron, Vocoder i syntezatory obsługiwane przez Jeremy Schmidta – współautora obydwu tych kawałków. Kończący płytę „FD’72” (Fantastic Dream 1972?) pewnie może przypominać kawałki Alice Coopera, ale niewykluczone, że tylko w mojej wyobraźni? Uczciwiej byłoby powiedzieć, że to jakiś zagubiony kawałek Gary Numana skrzyżowanego z Davidem Bowie. Im dłużej słucham tej płyty, tym bardziej doceniam oderwanie Kanadyjczyków od rzeczywistości. Nie będę twierdził, że to jakiś stoner rock, bo ten gatunek jeszcze jakoś się współcześnie kojarzy. Popatrzcie na okładkę tej płyty. Jej niewyszukana dosłowność przecież wzrusza.