„Joker” – reż. Todd Phillips

Kanada, USA, 2019

Joker

Joker nie zrobił jeszcze nic złego, a ja już się go bałem. Już mnie niepokoił i czułem zmęczenie obcowaniem z nim. A przecież Arthur Fleck był troskliwym synem opiekującym się chorą matką, dobrym kumplem w gronie tanich komediantów do wynajęcia, sympatycznym sąsiadem, posłusznym pacjentem i człowiekiem chorym, który przepraszał nieznajomych za swoje napady niekontrolowanego śmiechu. Arthur chciał być jak komik z telewizji, którego oglądał z mamą wieczorami. Chciał bawić ludzi i chciał jakoś wiązać koniec z końcem, bo jego mama od 30 lat była bez pracy i nadaremnie pisała listy do swojego dawnego wspaniałego pracodawcy Thomasa Wayne’a z prośbą o pomoc. Oczywiście Joaquin Phoenix jest aktorem, który doskonale wciela się w role niezrównoważonych typów i samo oglądanie jego szczególnej fizjonomii sprawiało, że czułem się niepewnie. To nie był jeszcze Joker, jakiego znałem z poprzednich filmów o Batmanie. Raczej jakiś zagubiony, przegrany gość o dobrym sercu i ponurych myślach. Gotham City nie jest jeszcze karykaturalnym miastem, jakie znamy z wcześniejszych filmów. Jest miastem, w którym narasta frustracja ludzi biednych i wykluczonych. W którym ci zaradni i tworzący elitę, nie rozumieją odczuć tych, którym nie wyszło. Skąd my to znamy?

Gdy Arthur staje w obronie młodej dziewczyny w metrze, napastowanej przez trzech zadowolonych z siebie młodzieńców z Wall Street, jesteśmy po jego stronie. Tych trzech kolesi prosi się o skarcenie. A Joker, który właśnie kolejny raz w życiu dostaje w twarz ma tym razem przy sobie pistolet. Pistolet przez który właśnie stracił robotę, który sprawił, że zawiódł się na koledze, który mu ten pistolet dał do samoobrony. Arthur w swoim świecie emocji wymierza sprawiedliwość, a gdy jego czyn wychodzi na jaw, zyskuje poklask „nizin” z Gotham. Jemu podobni nie żałują uśmiechniętych cwaniaków, po dobrych szkołach i z pełnymi portfelami. Bo ten film nie pokazuje wyłącznie narodzin Jokera. To też opowieść o współczesnych nam czasach, w których wielu ludzi mówi otwarcie „dość” dotychczasowym porządkom i wybiera sobie takiego przywódcę, jakim jest chory i zakompleksiony Arthur Fleck – po przemianie przerysowany i nie uznający szarości Joker. Joaquin Phoenix jest świetny w swojej roli. Niby gra postać do bólu przewidywalną – trudne dzieciństwo, artystyczna dusza, uwiązanie chorobą matki, problemy osobowościowe będące powodem różnego rodzaju zaczepek i napaści. Nie pomaga sympatia sąsiadki, wychowującej samotnie dziecko. Nie pomagają koledzy z pracy, ani szef, który ma do niego słabość. W pewnym momencie wszystko zaczyna się sypać, a marzenia zamieniają się w bolesne rozczarowania. A jednak droga od pobitego przez wyrostków klauna w pierwszych scenach, do wchodzącego tanecznym krokiem do telewizyjnego studia Jokera jest niesamowita. Cierpiące ciało Arthura, jego walcząca ze śmiechem twarz i nieporadne ruchy, gdy biegnie, a właściwie głównie ucieka, są tym co zapada w pamięć i wywołuje dreszcz. Jego historia ma komiksowy kształt, ale oglądanie kreowanej przez Phoenixa roli zmienia ten film w coś mocnego i wyjątkowego. Nikogo nie porusza tu śmierć rodziców przyszłego Batmana, ani telewizyjnego komika granego przez Roberta De Niro. Wszyscy przeżywają tylko jego los – Jokera.