„Ghosteen” jest pieśnią żałobną ojca po stracie syna. Nick Cave pogrąża się tu w żałobie, dziwnym półśnie i lamencie. Ale warto zauważyć też, że album dedykowany jest wieloletniemu przyjacielowi z The Bad Seeds, który także pożegnał się z tym światem. Australijczyk Conway Savage został ściągnięty przez Cave’a do grupy po wydaniu „The Good Son” i zagrał na wielu kolejnych ważnych płytach (ostatni raz wystąpił na „Push The Sky Away”). Nowy, podwójny album (dopiero drugi w karierze) nie zawiera jakoś szczególnie dużo muzyki. Te 68 minut można byłoby zmieścić na jednym krążku. Tym bardziej, że obydwie części nie różnią się właściwie stylem, ani klimatem. Jest pewien podział tematyczny, no i na drugiej płycie są dwa ponad 10-minutowe nagrania. Niemniej całości słucha się dobrze razem i za jednym podejściem.
„Ghosteen” ma w sobie coś z nastroju poprzedniej płyty „Skeleton Tree”, ale i tych najmniej gitarowych dzieł „The Boatman’s Call” i „Nocturama”. Kompozycja zbudowane są zasadniczo na klawiszach, pianinie i wokalu. I choć w składzie The Bad Seeds wciąż jest perkusista Thomas Wydler grający z Cave’m od 1986 roku, basista Martyn Casey, który przyszedł razem z Savage’m, porzucając The Triffids oraz młody gitarzysta George Vjestica, to trzeba raczej w słuchawkach wyszukiwać ich partie. Autorami całego repertuaru są, podobnie jak na dwóch poprzednich płytach, Cave i multiinstrumentalista Warren Ellis, z którym lider The Bad Seeds nagrywa też muzykę filmową. Te nowe nagrania również mają w sobie coś ilustracyjnego. To nie są kompozycje wpadające w pamięć, z ujmującymi motywami. One raczej trwają, rozciągają się w czasie, wypełniają tło. Nawet jeśli czasem pojawia się więcej instrumentów jak w „Galleon Ship”, „Hollywood” czy utworze tytułowym, to nie po to by zdominować utwór. Przede wszystkim „Ghosteen” to śpiew i wyznania Cave’a. Pełne tęsknoty, marzeń i bólu. Wyznań miłości i oczekiwania na ponowne spotkanie. Może dziwnie jest zestawiać tę płytę i takiego Nicka Cave’a, z dawnym liderem The Birthday Party, autorem mrocznych i pełnych pasji songów z wielu poprzednich płyt. Ale wystarczy spojrzeć na oprawę graficzną nowej płyty, by zauważyć, jak wiele się zmieniło.
Nick Cave błądzi gdzieś po plaży po zachodzie słońca, a główną część okładki wypełnia idylliczna kraina, rozświetlona złotymi promieniami. Zastanawiam się, czy usłyszymy jeszcze gniew w głosie artysty, czy zobaczymy przewrotny błysk w jego oku? Bo choć przeżywał wcześniej trudne chwile, zawody miłosne, to nigdy nie zdawał się tak bardzo pogodzony z własnym losem. „Ghosteen” nie jest płytą ckliwą, piękną, czy wzruszającą. Jest jak zwykle autentyczna, osobista i pozbawiona jakichkolwiek kalkulacji.
wcześniej o płytach Nicka Cave’a pisałem:
„Push The Sky Away” to pierwszy album, w którym z oryginalnej ekipy Złych Nasion, która w 1984 roku, nagrywała pamiętne „From Her To Eternity”, nie pozostał nikt – oczywiście za wyjątkiem lidera. Mamy jedynie gościnny udział Barry Adamsona, oryginalnego basisty zespołu. Z obecnego składu pierwszoplanową rolę odgrywa chyba Warren Ellis, który współpracował z Cavem w projekcie Grinderman i przy dwóch soundtrackach. To on występuje tu jako współautor całego repertuaru. Jaki jest zatem ten nowy album, nagrany po rekordowo długim, jak na Bad Seeds okresie milczenia? Na pierwszy odsłuch, stonowany niczym trylogia „The Boatman’s Call”, „No More Shall We Part” i „Nocturama” z lat 1997-2003. To spokojna, uduchowiona muzyka, której atmosfera dobrze koresponduje z XIX-wiecznymi wnętrzami w jakich była nagrywana. Zarazem jednak The Bad Seeds brzmią tu inaczej, niż dotąd. Subtelność aranżacji jest bardziej niż kiedykolwiek wyrafinowana. Czuć, że po gniewnych, wykrzyczanych, surowo brzmiących dwóch płytach Grindermana, pełnych rockowej pasji poprzednich płytach The Bad Seeds, przyszedł znów czas na wyciszenie. Ale jest tu znacznie więcej cichych dźwięków, niż kiedyś, gdy w tle dominowało pianino. Dziewięć nowych kompozycji, to głównie efekt zespołowej pracy w trakcie sesji. Utwór otwierający – znany już z sieci i niektórych fal radiowych – to przede wszystkim powrót głębokiego, wyjątkowego głosu Cave’a. Głosu który od czasów słynnego przeboju „Where the Wild Roses Grow” kojarzą nawet słuchacze Radia Zet. Kolejne kompozycje są równie mało przebojowe, za to równie intrygujące i wciągające tekstowym przekazem. Cave na dobrą sprawę wciąż pisze o apokalipsie, która rozgrywa się na jego oczach w relacjach międzyludzkich, kulturze masowej, stosunku ludzi do wiary, miłości i spotykanych codziennie ludzi. Cave bywa liryczny i cyniczny. Potrafi bawić i zaskakiwać (wszyscy zwracają uwagę na wrzucenie do tekstu „Higgs Bossom Blues” gwiazdki nastolatek Miley Cyrus, pływającej na materacu w basenie). Moim faworytem na płycie jest pod względem kompozycyjnym „Jubilee Street”, który też udanie powraca jako „Finishing Jubilee Street”. Z pewnością „Push the Sky Away” może wywoływać mieszane uczucia. Znam takich, których mocno rozczarował i takich, których wręcz oczarował. Mnie na pewno przekonał po bliższym poznaniu, choć brak mi tu – podobnie jak na drugim Grindermanie większej dawki melodii.
NICK CAVE and the Bad Seeds – Push the Sky Away, Kobalt 2013
To ciekawe, że Nick Cave ciągnie Grindermana. Ja rozumiem, że w pewnym momencie zbytnio zabrnął w balladę i mogło mu się zachcieć odreagować, ale ostatnie dwie płyty zrobione z The Bad Seeds miały energię, brud i dzikość. Druga płyta Grindermana nie jest zarazem powtórką z jedynki. Brak tu krótkich ciosów między oczy. Numery są rozciągnięte, wyprane z melodii i strukturalnie bardziej zakręcone. Posłuchajcie singlowego „Heathen Child” i wyobraźcie sobie ten kawałek w radiu. Śmiało mogę powiedzieć, że Cave robił przystępniejsze rzecz w czasach Birthday Party. Tych dziewięć nowych dzieł, to dziewięć zmagań z konstrukcją piosenki. Wcale nie musi być tu nawalanki, by przeciętny słuchacz powiedział sobie „uuh ciężko”. Nie jest też prawdą, że Grinderman to prosty gitarowo-perkusyjny skład. W zasadzie od The Bad Seeds odróżnia go instrumentalnie tylko brak pianina. Za to podejście do grania jest wyraźnie inne. Panowie tu nie grają, im się tu po prostu gra. Wyżywają się na zapodanym temacie, dogrywają dźwięki jakie im przypasują, nie martwi ich brak harmonii. Wierzą, że gdzieś tam się spotkają, że całość się jakoś zapętli – nic, że czasem dopiero w szóstej czy siódmej minucie. Właściwie końcówka płyty ma dopiero łagodniejsze oblicze i w samym śpiewie Cave’a zaczyna się pojawiać nuta bardziej okrągła i przyjazna. I znów – nie dlatego, że się wcześniej wydzierał jakoś potwornie, bo się nie wydzierał. Po prostu zapodawał te swoje opowieści z elementem śpiewu, ale nie w celu zauroczenia nas jakąś zwrotką, tylko tak, żeby się przebić przez instrumenty. Ważną informacją jest w tej sytuacji ta, że album nie jest boleśnie długi. Ot analogowy format. Ale powiem szczerze – nie zachwyca mnie ten Grinderman i nie specjalnie będę miał ochotę do niego wracać. Podobnie jak płyty pokroju „Nocturama”, czy „No More Shall We Part” bawiły mnie nie w pełni, tak drugi „Grinderman” ciut jednak męczy.
Grinderman – 2, Anti 2010