Swans to wielki zespół. Pamiętam jakie wrażenie zrobiło na mnie, gdy przeczytałem, że jego lider –Michael Gira ma głos jak góra. Niby łatwo było na to wpaść, bo to tylko jedna literka różnicy, ale każdy kto słyszał wokal lidera Swans doceni to nawiązanie do czegoś masywnego, posępnego, groźnego i wzniosłego. Zacząłem przygodę z tym zespołem od pamiętnej płyty „Children of God” (1987). Amerykanie zagrali wtedy w Polsce i porazili swoją brutalną, plemienną mocą. Coś z tego ducha zostało uchwycone na koncertówce „Feel Good Now”, której słuchałem nawet namiętniej, niż „Children of God”. Ale nie ukrywam też, że najbardziej pokochałem płytę „The Burning World”, która ukazała całkiem przyjemne, niemal balladowe oblicze zespołu. Wspominam o tym dlatego, że najnowsze, dwupłytowe wydawnictwo stanowi pewną wypadkową takiego delikatniejszego grania, z uporczywą mantrowością klasycznego Swans. W jego nagraniu wzięli udział zarówno członkowie wcześniejszych składów zespołu, jak i drugiego projektu Giry – Angels of Light, ponadto spore grono gości.
Album podzielony jest na dwie płyty. Od razu powiem, że część pierwsza bardziej przypadła mi do gustu. Po instrumentalnym krótkim „Hum” pojawia się kompozycja „Annaline” – spokojna, nieśpieszna, wręcz sielska. Zaraz po niej zaczyna się najlepsza część płyty. Najpierw ponad 10-minutowy, motoryczny, mocny „The Hanging Man”. To chyba jedyny kawałek, który mógłby wybrzmieć też na ostatnich, głośnych płytach zespołu. Słychać dudniąca sekcję rytmiczną, a kompozycja ma mocno rytualny charakter. „Amnesia” z kolei mogłaby trafić na singiel, bo raz, że należy do najkrótszych utworów na płycie, dwa – nosi znamiona ballady, a trzy – temat ten zaistniał już na płycie „Love of Life” z 1992 roku. Tu wzbogacają go wokalnie siostry Von Hausswolff. Ciekawym utrwaleniem nastroju „Amnesii” jest utwór tytułowy (jeden z dwóch współtworzonych przez australijskie trio The Necks), a wejściem na poziom Swans’owej gwałtowności i bezwzględności jest w tej części „Sunfucker” – kto wie, czy nie najlepszy fragment całego wydawnictwa? Druga część płyty jest generalnie mniej urozmaicona. Utwory toczą się w dość jednostajnym tempie. Zespół raz za razem operuje swoją metodą budowania dźwiękowych konstrukcji w oparciu o powtarzane motywy i dźwięki. Czasem kompozycja jest spokojniejsza (Cathedrals of Heaven, What Is This), czasem przerasta w coś niebezpiecznego i nieprzyjemnego (Some New Things). Ciekawe, soulowo-gospelowe rozwinięcie ma wybrany do promocji płyty „It’s Coming It’s Real”. Kto zmęczył się wielkością poprzednich płyt Swans, a jednocześnie stęsknił za jego sztuką, powinien znaleźć na „leaving meaning” dużo dla siebie. Są tu momenty piękne i głęboko refleksyjne, są chwile ciężkie i dźwięki o nieokiełznanej ekspresji. Ale przede wszystkim czuwa nad tym wszystkim człowiek, którego raczej nie zaprosiłbym do swojego domu, ale któremu nigdy nie mogłem odmówić siły i autentyzmu artystycznego wyrazu.
O wcześniej płycie zespołu pisałem:
Lato 1988 roku, Jastrzębia Góra, namiot świeżo poznanych kolegów, z kaseciaka wylewa się wolno „Children of God”. To była estetyka absolutnie powalająca i trudna do zrozumienia. Dół dołów, siła wyrazu wcześniej niespotykana. Od tamtej pory sięgałem po wszystkie (no, niemal wszystkie) płyty Swans i szukałem formuły na przyswojenie ich twórczości. Tegoroczna, podwójna płyta „To Be Kind” zastaje mnie zatem dobrze zaprawionego w bojach. Od dawna wiem niby o co chodzi, nie zaskakuje mnie komunikat „We heal, we fuck, we pray, we hate” i inne jemu podobne, operujące prostym, sugestywnym przekazem. Poza utworem „Kristen Supine” wszystkie teksty zbudowane są tutaj na powtarzających się frazach, krótkich stwierdzeniach, wezwaniach i wykrzyknieniach. To wciąż te same tematy, motywy oparte na najprostszych relacjach i funkcjach. Michael Gira ma niezmiennie potężny głos, a sekcja rytmiczna Swansów pracuje bez wytchnienia. Poszczególne utwory trwają coraz dłużej – 8 minut, 13, 17, 34 minuty! I to nie są kawałki z chwilami wytchnienia. Trzeba jednak wyraźnie zaznaczyć, że od czasów „Children of God” aranżacje zespołu uległy wzbogaceniu. Obecność mandoliny, trąbki, harfy, czy pianina bynajmniej nie wysubtelniły tej muzyki, ale nadały im przestrzeni i kolorytu. Te potężne rytmy oblekły się w dodatkowe warstwy dźwięków. Po wysłuchaniu albumu Swans nie bardzo wiadomo, co potem innego włączyć. Wszystko po nich wypada nie dość poważnie. Trudno szukać równie intensywnych wypowiedzi. „To Be Kind” jest płytą zwartą i uporządkowaną. Nawet jej szata graficzna stanowi powrót do prostych kartonowych projektów z połowy lat 90-ych. Wśród wokalistek śpiewających w chórkach nie ma Jarboe, za to pojawia się nieoczekiwanie St. Vincent (nic dziwnego zatem, że na tegorocznej płycie artystka przedłożyła wagę brzmienia ponad finezję melodii). To już trzecia płyta nagrana w tym samym składzie. Słychać, że zespół się zgrał i działa już niemal instynktownie. Co może być dalej!?
Swans – To Be Kind, Young God Records 2014