Martin Scorsese nie dość, że kolejny raz wrócił do kina gangsterskiego, to obsadził w rolach głównych swoich zaufanych aktorów – Roberta De Niro i Joe Pesci – znanych z „Chłopców z ferajny” i „Kasyna”. Nieoczekiwanie namówił też do jednej z głównych ról Ala Pacino, a na dokładkę zatrudnił Harveya Keitel’a, który spotkał się z De Niro na planie słynnego „Taksówkarza”. Jakby tego ciężaru było mało, zmontował dzieło trwające 210 minut. Co więcej, pozwolił sobie ukazać ciągnącą się przez pół wieku historię w oparciu o tych czterech wiekowych już aktorów, którzy przez większą część akcji musieli grać dużo młodszych, niż są. O ile Pesci, Keitel, a nawet Pacino nieźle nas oszukiwali, to De Niro wcielający się w głównego bohatera – Irlandczyka o nazwisku Frank Sheeran – ma też słabe momenty. Niewątpliwie jego postać jest trochę „drewniana” na tle kreacji Pesci i Pacino. Trudno uwierzyć, że taki był z niego twardziel („gość, który malował ściany” – krwią swoich ofiar). Strzela jakby miał nienaoliwiony cyngiel. Kopie jakby miał za małe buty i bije, jakby miał wybitego palca. Mimika jego twarzy wiele traci pod kosmetycznymi zmianami. Podobnie jak wzrok pod niebieskimi soczewkami. Za to Russel Bufalino grany przez Joe Pesci przypomina porażających bohaterów z wcześniejszych filmów, osobę z pogranicza dobrego wujaszka i psychopatycznego zabójcy. Przy czym granica pomiędzy obydwoma wcieleniami jest cienka jak muślin. Russel zasadniczo nigdy nie wpada w gniew. Jego usteczka tylko delikatnie sygnalizują niesmak, czy zawód. Co innego Jimmy Hoffa. Pacino pozwala sobie na furię, drwinę, irytację i pieniactwo. Duże wrażenie robi język głównych bohaterów. Z jednej strony dosadny, w chwilach gdy coś idzie nie po ich myśli, a jednocześnie pełen eufemizmów, gdy trzeba zasugerować pewne trudne rozwiązania. Frank Sheeran wielokrotnie pośredniczy w wymianie zdań z wpływowym przywódcą związkowym – Hoffą, który po wyjściu z więzienia nie mógł dojść do porozumienia ze „starą ekipą”. Scorsese ze swoistym sentymentem ukazuje świat mafiozów lat 60. i 70. Większość z nich nie dożyła starości. Frank Sheeran dożył – niestety po drodze owdowiał, a dzieci się od niego odwróciły. Tak długo pozostawał lojalny, że przeżył wszystkich, których miał kryć. Świat włoskiej i żydowskiej mafii, politycznych rozgrywek z prezydentami w tle, tworzy fascynującą fabułę. Ale „Irlandczyk” to przede wszystkim historia człowieka, który z prostego kierowcy, awansuje na dostawcę lewego mięsa dla ludzi mafii, głównego „malarza” na zlecenie, prawą rękę Hoffy i przywódcę związkowego jednego z okręgów. W połowie lat 70. stał się jednym z najbardziej poważanych członków mafii. W swojej specyficznej prostoduszności niewiele kalkulował i szybko wyciągał wnioski. Jako taki, nie dołączył do grona najciekawszych postaci kina gangsterskiego. Sam film też niczego nowego nie mówi o tym świecie, za to umiejętnie podsyca tęsknotę za wielkim kinem i świetnymi kreacjami aktorskimi. „Irlandczyk” jest zapewne pożegnaniem Scorsese z włoską mafią. Filmem świetnych dialogów i starannych dekoracji. I takim go zapamiętam.