„Hyperspace” – Beck

Capitol, 22 listopada 2019

Processed with VSCO with s3 preset

Becka Hansena pokochałem gdy usłyszałem “Odelay”. Pewnie, że znałem przebój „Loser”, ale dopiero imprezowy tygiel scratchy, basów, sampli i gitary na „Devil’s Haircut”, czy „New Pollution” wprawił mnie w zdumienie i całościowe uznanie. „Mutations” pogłębiło moją miłość z racji beatlesowskich harmonii, a potem już tylko czekałem no kolejne płyty z pewnością, że warto je kupić. Niestety problemy zdrowotne artysty przerwały jego bezbłędną karierę i ostatnia dekada przynosi płyty przyjemne, ale już nie tak ekscytujące. „Hyperspace” jest nawet mniej zajmujące od „Colors” sprzed dwóch lat, a przecież ambicje były. Beck skorzystał tu ze współpracy z Pharrellem Williamsem. Panowie podpisali się pod siedmioma z jedenastu nagrań. Po jednym utworze umieścili tu – współtwórca i producent „Colors” Greg Kurstin (znany ze współpracy z takimi gwiazdami jak choćby Beyonce,  Sia, Lana Del Rey, Ellie Goulding, ale też Jane’s Addiction i Red Hot Chili Peppers) oraz Paul Epworth – producent, który nakręcał nową rockową rewolucję z Bloc Party, The Futureheads, Maximo Park , The Rakes i The Rapture, a później stał się podporą Florence and the Machine oraz Adele. Swojego głosu na tej płycie udzielili Chris Martin (Stratosphere) i Sky Ferreira (Die Waiting) – trzeba jednak słuchawkowej wnikliwości, by zwrócić na nie uwagę.

Pomimo tylu gwiazd, płyta jakoś nie błyszczy. Przyjemne, nawiązujące do czasów „Sea Change”, jest „Uneventfull Days”. Bardziej zabawowe wydaje się singlowe „Saw Lightning”. W kategorii dobrych piosenek i ładnych kompozycji łapią się „Stratosphere” i „Star”. Ciekawe rzeczy dzieją się w tle „Die Waiting”, ale sam numer nie powala. I tak trochę nudzę się przy tej płycie. Od połowy albumu tempa są podobne, głos Becka nieco się rozmywa w swoistych mirażach, klawisze i perkusja robią tła. Może miało to być coś w stylu Tame Impala, ale trochę nie wyszło? Płyta drogi – jak sugeruje okładka? Mogłaby niebezpiecznie zadziałać. Cóż, to już czternasty materiał artysty. Mam wszystkie jego płyty, ale do tej nie będę miał raczej sentymentu.

Processed with VSCO with f1 preset

Wcześniejsze recenzje płyt Beck’a:

„Morning Phase”, Capitol 2014

W 1994 roku w MTV dość często pojawiał się teledysk z zagubionym gościem, który śpiewał „Jestem  przegrany kochanie, więc czemu mnie nie zabijesz?”. To był czas, gdy umierał grunge – Kurt Cobain w kwietniu popełnił samobójstwo. Beck Hansen stał się nieoczekiwanie głosem nowego pokolenia. Pokazał przy okazji jak łączyć gitarowe, podszyte bluesem, folkiem i psychodelią granie ze scratchami i samplami. W ciągu dwóch lat stał się jednym z najciekawszych artystów lat 90-ych, a jego płyty „Mellow Gold” i „Odelay” świetnie sprzedawały się zarówno w Stanach, jak i w Europie. Bogata i niezwykle ciekawa kariera muzyczna Amerykanina rozwijała się gładko do 2008 roku, kiedy to we współpracy z Danger Mousem nagrał swój jedenasty album „Modern Guilt”. Potem nagle zamilkł. Produkował płyty innych artystów (m.in. Thurstona Moore’a, Stephena Malkmusa i Serge Gainsbourg). Wydał zapis nutowy swojej kolejnej płyty. Jednak prawdziwy album „Morning Phase” ukazał się dopiero teraz, po blisko 6 latach. Kto zna twórczość 44 letniego muzyka i wokalisty, powinien szukać porównań do dokonań z „Mutations „ i „Sea Change”. To były te płyty, na których porzucał zabawy z samplami, elektroniką i skocznymi rytmami, na rzecz sennej, nierzeczywistej aury i urzekających melodii, kojarzących się z czasami „Magical Mystery Tour” The Beatles. Smyczkowe podkłady, przestrzeń, niezwykły koloryt, a z drugiej strony proste gitarowe granie osadzone w amerykańskiej tradycji. Taka jest właśnie nowa płyta Becka.  Może to nie jest najlepsza okazja do zapoznania się z twórczością tego niezwykłego artysty, bo mamy tu tylko jedno jego oblicze, ale wszyscy, którzy śledzą jego karierę, musieli czuć się już stęsknieni. Wydane wcześniej single „Waking Light” i „Blue Moon” zapowiadały taką właśnie odsłonę nowego materiału. Tu nie ma niespodzianek, ani puszczania oka w kierunku parkietowych gatunków. Dostajemy autorskie skrzyżowanie Boba Dylana z Simonem i Garfunkel’em i Johnny Cashem. Oczywiście to wszystko jest przetworzone przez wrażliwość Becka, przez jego charakterystyczny wokal i miłość do melancholii. Ładna, spokojna, nastrojowa płyta.

„The Information”, Interscope Records 2006

Wieczorek zapoznawczy z „Informacją” przesłaną mnie i światu rozpocząłem od projekcji DVD. No i samolocik. Filmiki pełne technicznych niedoskonałości, przebarwień i pikseli wciągnęły mnie z hipnotyczną siłą. Dziecko usnęło mi na kolanach, zadziwione tajemniczym światem kreacji Becka. Przebieranki, tajemnicze przejścia obrazów, rekwizyty, miksy kulturowe – pełen surrealizm. Do tego muzyka o psychopatycznym brzmieniu. Raz słyszę „Strawberry Fields Forever”, raz Air, raz elektryzujący neo-krautrock. Niektórzy mogą zarzucić nowemu Beckowi nadmierną monotonię tempa i nastrojów. Niewątpliwie „The Information” bliżej do „Mutations” i „Sea Change”, niż produkcji wspieranych przez Dust Brothers. Tu producentem jest znów Nigel Godrich (miłośnicy chorego Radiohead też powinni nadstawić uszu). W nagraniu wzięła udział cała masa muzyków, a Beck obsługuje bogatą gamę różnych instrumentów. Są też scratche. Promujący płytę singiel „Cellphone’s Dead” dobrze oddaje charakter całości. W chórku słyszę echo Sierżanta Pieprza.  „W odróżnieniu od „Sea Change” i „Mutations” bogatsze są na „The Information” aranżacje – w tej mierze płycie bliżej jest do „Guero”. W teledyskach widać zresztą, że zasadniczo gra tu zespół. Dodatkowym smaczkiem, podkreślającym specyficznego ducha płyty jest warstwa edytorska. Wkładkę tworzą m.in. naklejki, z których każdy może sobie zrobić autorską wersję okładki. Dla mnie „The Information” to jedna z najlepszych płyt mijającego roku i tylko nie wiem, czy wolę jej słuchać z obrazem, czy bez.