Gwiezdne wojny są jak James Bond. Tyle się w nich dzieje, że ciężko zapamiętać wszystkie zdarzenia. Ostatnie część sagi łączy w sobie dynamiczną akcję, z domknięciem głównych wątków i pożegnaniem z bohaterami. J.J. Abrams w różny sposób nawiązuje do najważniejszych postaci klasycznej trylogii: Luke’a Skywalkera, Hana Solo, Księżniczki Lei, a nawet Lando Calrissiana. Są oczywiście roboty C-3PO i R2D2 oraz – liczący sobie już 250 lat – Chewie. Mamy też pojazdy Luke’a i Hana Solo. Abrams zagrał niewątpliwie znów na nostalgii – tak jak w siódmej części, którą także wyreżyserował. Pada wątek 42 lat – tyle czasu upłynęło od powstania pierwszej części sagi. Mamy też jakby powtórkę niektórych scen. Bohaterowie wpadają w pułapkę ruchomych piasków, tak jak w IV części w ścieki na statku. I znów spotykają węża – ale Rey w przeciwieństwie do Luke’a nie walczy z potworem. Jako potomkini Jedi zna inne metody na pokonanie przeciwnika. Ale podobnie jak Anakin z pierwszych części przeżywa wewnętrzną walkę dobra ze złem. Kylo Ren chce ją zwerbować na swoją stronę, by pokonać odrodzonego Palpatina i wspólnie objąć władzę nad Imperium. Zamiast potęgi Sithów, czy Jedi, światem ma rządzić Nowy Porządek. Abrams nie czeka z konfrontacją Rey i Rena do finałowych scen. Ta para co chwila staje naprzeciwko siebie. Jednocześnie Palpatin chce użyć niespotykanej dotąd siły w walce z ostatnimi ogniskami rebelii.
Finn i Poe, którzy towarzyszą Rey w odkryciu kryjówki Palpatina i jego armii, mają świadomość, że Ciemna Strona Mocy ma przewagę. Ich baza, w której stacjonują Lei’a przypomina raczej leśne obozowisko, niż dawna bazę. Planety, na których się pojawiają, są stłamszone przez wszechobecny terror. Wydaje się, że garstka przyjaciół wspierana przez sympatyczne i oldschool’owe roboty, nie ma szans ani w pojedynku z zastępami Nowego Porządku, ani w konfrontacji z planami mrocznego Palpatina. W dodatku Rey cały czas ogarniana jest złymi przeczuciami, niepokojącymi wizjami i zdaje się popełniać błędy, za które muszą płacić jej przyjaciele. Daisy Ridley tworzy postać, która niewątpliwie skupia na sobie uwagę. Podobnie jak Adam Driver w roli Kylo Ren’a. Poe (Oscar Isaak) ma w sobie dużo z dawnego uroku Hana Solo – również w relacjach damsko-męskich. Z kolei Finn (John Boyega) jest idealistą jak Luke. Zapatrzony w Rey, poznaje inną dziewczynę, która tak jak on była kiedyś wcielona siłą do oddziałów Szturmowców. Tym samym spycha na dalszy plan Rose – utalentowaną serwisantkę pokładową z poprzedniej części. Duże wrażenie robi kolejny raz scenografia – zwłaszcza oblewane gniewnym oceanem pozostałości Gwiazdy Śmierci. Niczego nie brakuje też finałowej bitwie rebeliantów z monumentalną flotą Palpatina. Są krótkie, humorystyczne wstawki z udziałem nowych stworków, ale i wzruszające, gdy C-3PO ma mieć wykasowaną pamięć. Ostatnia część Gwiezdnych Wojen pozwala utrwalić sympatię do nowych bohaterów i ładnie pożegnać się ze starymi. Kończy się coś wielkiego, ważnego i niepowtarzalnego. To nie jest film do rozkładania na czynniki. „Skywalker. Odrodzenie” ma u fanów pod górkę. W epoce kina, które wszystko może, żadne efekty nie robią już takiego wrażenia, jak w klasycznej sadze. Przy takiej legendzie, trudno o finał, który wybrzmi głośniej, niż poprzednie części. To trochę jak z finałem „Gry o tron” – wielkie oczekiwania, którym trudno sprostać. Ale najlepiej cofnąć się w emocjach do czasów, gdy przygoda z „Gwiezdnymi Wojnami” dopiero się w nas zaczynała. Usiąść w kinowym fotelu i cieszyć się znów jak dziecko kosmiczną historią, która wydarzyła się dawno, dawno temu w odległej galaktyce…