Drugi tom opowiadań Pawła Sołtysa, znanego też jako Pablopavo, urzekł mnie jeszcze bardziej, niż pierwszy. Nowe historie (de facto część ukazała się wcześniej w prasie) rozciągają się w czasie i miejscu. Trudno uwierzyć, że autor to rocznik ’78. Te opowieści mógłby napisać Wiesław Myśliwski. Dzieją się często w głębokim PRL’u i wielokrotnie poza Warszawą – tak bliską autorowi w dotychczasowej twórczości. Poza drobnymi przypadkami, jak tekst „Co się robi, gdy zostało się pisarzem” wyjęty ewidentnie z bieżącego życia Pawła Sołtysa, na „Nieradość” składają się utwory wspomnieniowo-rozliczeniowe – tyle, że pisane z perspektywy osoby dużo starszej, niż autor. Niektóre teksty układają się we fragmenty większej całości, jak opowiadania z miasteczka Niedynek. Pełno tu przejmujących obrazów i szczegółów. Słów ujmujących brzmieniem i naiwnymi skojarzeniami. Ale przede wszystkim są w nich okruchy niezwykle prawdziwego życia. Często tragicznego, w ciepły sposób smutnego, czy w przykry skończonego. Dużo tu śmierci, chorób i niespełnienia. A jednak za każdym razem kryje się w tych sytuacjach swoiste piękno ludzkiego losu. Bo śmierć poprzedza wspomnienie o życiu, a chorobie towarzyszy obecność miłości.
Piękna przydają przedmioty i miejsca, których czas przeminął. Nazwy i słowa z epok minionych. Paweł Sołtys nawet o klubie „Max” z połowy lat 90. potrafi pisać z nostalgią, choć ten klub i jego klientela bliżej mają do klimatu disco polo, niż do socjalistycznych reliktów dominujących w tym tomie. Niektóre opowiadania wciągają siłą czarno-białych filmów, na których szuka się przejawów świata minionego. Inne mają moc małomiasteczkowych sensacji, wielkich plotek, którymi żyli ludzie w czasach przedserialowych. Są też krótkie impresje – czasem oddające w poetycki sposób jakiś widok, czy scenę między dwojgiem ludzi. Narrator „Nieradości” jest duchem, który raz zamieszkuje ciało małego chłopca, raz umierającego starego człowieka, a czasem anonimowego obserwatora widzącego i słyszącego więcej od innych. Piękne są tu porównania, magiczne wspomnienia, wiele słów nabiera nowej mocy. Buła się powiesił, Roman Krzemyk stał przy szynkwasie jak chciałby raz w życiu stanąć John Wayne, Olunia była piękna jak z obrazka tylko jeszcze jakby malarz miał farby za dużo, a krowa Mućka patrzyła jak gwiazda filmowa w ostatniej scenie. Te zdania zatrzymują lekturę, a opowiadania od nich puchną. Nagle chce się to przeżyć samemu, zobaczyć, poczuć, przypomnieć. Bo nic tu nie jest takie jak teraz, a przecież wszystko mocno ożywa. Po „Mikrotykach” pomyślałem, że Paweł Sołtys jest dobrym obserwatorem, którego przepełniają słowa. Teraz czuję, że się nie doliczyłem, może znacznie więcej.