Watchmen to ekranizacja komiksu będącego krzyżówką klasycznej serii o superbohaterach z political fiction. O ile postacie o niezwykłych mocach mogą się nieco przejadać, o tyle wizja Ameryki, która wygrała wojnę w Wietnamie (Sajgon stał się 51 stanem USA), a jej prezydentem jest Robert Redford, może pociągać. Początkowo wydaje się, że mamy do czynienia z tradycyjną walką dobrych (zamaskowana policja) ze złymi (Siódma Kawaleria wzorowana na Ku-Klux Klan). Jednak już od drugiego odcinka okazuje się, że gra jest bardziej skomplikowana, a nasi bohaterzy nie do końca są tymi, za których ich uważamy. Akcja rozgrywa się też niejako na dwóch planach. Z jednej strony mamy śledztwo rozgrywające się pomiędzy dwoma głównymi stronami konfliktu, a z drugiej poznajemy świat szalonego „Pana” (w tej roli Jeremy Irons), który prowadzi w swej posiadłości dość bezpardonowe eksperymenty z wykorzystaniem sklonowanej służby. I tu od razu mamy pewien dysonans, bo o ile policja w żółtych maskach i wspierający ją bohaterowie walczą z przejawami rasizmu, o tyle eksperymenty i cała postać grana przez Irons’a wyjęte są jakby z „Alicji w krainie czarów”. Zaraz też w śledztwo, dotyczące śmierci jednej z czołowych postaci pierwszego odcinka, wkradają się coraz bardziej fantastyczne wątki.
Z jednej strony mamy przebitki pogromów na czarnej ludności, a z drugiej postać niebieskoskórego giganta – Doktora Manhattan. Poprzez wciągnięcie w historię wątku Wietnamskiego w gronie głównych postaci pojawiają się też Azjaci – tajemnicza Lady Trieu, która prowadzi badania naukowe, mające odmienić losy świata. Główna bohaterka – bo o niej jeszcze nie wspomniałem – Angela Abar wydaje się w tym wszystkim najbardziej tradycyjną postacią. Ma jasną misję, rodzinę i kochającego męża, fajny kostium bohatera. Ale z czasem okazuje się, że to jej losy są najbardziej zagmatwane, a zarazem kluczowe dla rozwoju całej akcji. W tym nagromadzeniu niejednoznaczności, zaskoczeń, fantastycznych pomysłów i śmiałych realizacji, cały serial zaczyna się trochę wymykać. Nie wiadomo w pewnym momencie, czy przeżywać rodzinne dramaty Angeli, dociekać słuszności działania którejś ze stron (czy nawet pojedynczych postaci), a może na wszystko przymknąć oko – bo to wszak tylko ekranizacja komiksu? Ja co odcinek potykałem się w odczuciach. Raz się wciągałem w jakiś wątek, by za chwilę poczuć, że dany bohater jest tylko elementem układanki. Przeskoki w czasie i przestrzeni też nie ułatwiają śledzenia biegu zdarzeń. W konsekwencji nie zadziałał syndrom przywiązania i przejęcia się, a to już poważny zarzut wobec serialu.