Archy Marshall znany jako King Krule jest głosem swojego pokolenia. Na pewno nie jest to moje pokolenie, bo londyński artysta urodził się w 1994 roku. Uprawia hip hop jakby był Elvisem Costello czy Paulem Wellerem. Choć pewnie więcej racji mają Ci, którzy widzą w nim odpowiednik Joe Strummer’a i Billy Bragg’a. Jego trzecia płyta p.t. „Man Alive!” powstała w okresie dużych przemian w życiu Archy’ego. Ostatnie miesiące wolności przed narodzinami córki, a potem spojrzenie na świat z nowej perspektywy. Płyta zaczyna się jeszcze dość dziarsko. Utwory mają strukturę niemal rockowych piosenek, z basem, perkusją i gitarą. Miejscami odzywa się też rozwichrzony saksofon jego „starego” znajomego Ignacio Salvadores’a. Takie „Comet Face” to naprawdę mocna rzecz. Dopiero w „The Dream” takie instrumentarium idzie w odstawkę, a zastępuje je np. rozklekotane pianino. „Perfecto Miserable” to jakby zapis źle zapamiętanego snu, w którym temat wyłania się z mglistych skojarzeń, potem się nagle coś przypomina i znów rozmazuje. Singlowy „Alone, Omen 3” to oczywiście odniesienie do znanego horroru. Utwór wykorzystuje fragment „Never Had a Dream” Ohio Players, ale przeboju w nim nie widzę. Na tym etapie płyty muszę przyznać, że generalnie „Man Alive!” nie zawiera nośnych kawałków na miarę „Dum Suffer” z „The Ooz”.
Druga część płyty to już jakiś post-rock. Instrumenty żyją jakby swoim własnym życiem. Odzywają się niespiesznie obok deklamacji Marshall’a. Może jest w tym coś z Roberta Wyatt’a, choć na pewno nie oniryczne piękno. W kolejnym singlu – pierwszym ujawnionym kawałku z tej płyty – „(Don’t Let The Dragon) Drag On” dostajemy przykład poczucia humoru artysty, który nie ukrywa fascynacji kreskówką „Adventure Time” (Pora na przygodę). Oprawa plastyczna płyty też o tym przypomina. Jeśli już szukać czegoś chwytliwego w singlowych propozycjach, to najlepiej broni się otwierający „Cellular”. Duża część płyty wskazuje na stan chronicznego niedospania artysty, lub tworzenia w późno wieczornych porach. Posłuchajcie takiego „Underclass” i nie odlećcie. Zwłaszcza, że utwór niepostrzeżenie przechodzi w „Energy Fleets”, w którym cała energia poszła chyba w tytuł. King Krule tak ma. Na poprzednich płytach też najwięcej działo się na otwarciu, a potem impet przeradzał się w „rzeźbienie krajobrazów” jak to sam określił w podziękowaniach na „Man Alive!”. To dość interesujące, ale mnie jednak nie porywa. Kolejny raz obiecywałem sobie więcej, niż w istocie dostałem.