Dan Bejar, znany nie tylko z Destroyer’a ale i The New Pornographers jest jednym z najlepszych songwriterów ostatniego ćwierćwiecza. Niewielu o tym wie, ale Bejar na pewno zasługuje na większe uznanie, niż oddane grono fanów muzyki niezależnej. Płyty sygnowane groźną nazwą Destroyer, są w istocie niezwykle przyjemnym w odbiorze dziełami. Mają w sobie urok, czar i elegancję późnego Roxy Music, oferując raz wieczorny, a raz dansingowy posmak. Ten konkretny materiał przypomina mi również dokonania Stana Ridgway’a, który w szerszej świadomości zapisał się przebojem „Camouflage” z 1986 roku. Na najnowszej płycie śpiewającego Bejara, grającego także na syntezatorze, wspomaga długoletni partner – gitarzysta Nicolas Bragg oraz znany z The New Pornographers basista, klawiszowiec i osoba odpowiadająca za automat perkusyjny – John Collins (będący zarazem producentem albumu). Na wszystkich znanych mi wcześniej płytach zespołu, skład był większy i to trochę słychać – choć nie ujmuje temu materiałowi wartości. Wokal Bejara jest charakterystyczny, lekko zmanierowany, wyjęty jakby z szalonych lat 70. Ale nowe działo Destroyer’a obok chwytliwych motywów, potrafi też zaoferować niespokojne frazy.
„Have We Met” otwiera świetny kawałek „Crimson Tide”, w którym można usłyszeć większość dowodów na przedstawioną powyżej charakterystykę. Jest taneczna rytmika, przykuwający uwagę wokal i zgrabny klawiszowy motyw. Za to już kolejny „Kinda Dark” pokazuje tę śmielszą dźwiękowo twarz grupy. Singlowy „It Just Doesn’t Happen” stanowi powrót do nośnego grania, ale taki „The Television Music Supervisor” to znów przykład dotykania bardziej eksperymentalnych form. Mnie się w tym przypadku przypomina album „You” Tuxedomoon, który brzmiał trochę jak słuchowisko radiowe. W tego typu nagraniach Bejar staje się bardziej narratorem, niż piosenkarzem. Stosunkowo mocno wypada otwierający drugą część płyty, singlowy „Cue Synthesizer”, budowany na twardym rdzeniu basu i perkusji z automatu. Za to intymne, plumkające „University Hill” to kolejne oblicze tej płyty. Utwór tytułowy, to jedyny instrumentalny fragment albumu, dobrze ilustrujący zapadający zmierzch. Końcówka płyty pozostawia słuchaczy w przyjemnym nastroju, lekko bujających się, choć tytuł „foolssong” powinien zapalać lampkę czujności. Kto nie zna wcześniejszych płyt Destroyera, niech da szansę „Have We Met”, bo ja dokonania Bejar’a kupuję już w ciemno.