Tradycja polskich horrorów nie może budzić niczyjej dumy. Nawet gatunek sci-fi ma jakieś asy w rękawie (no, powiedzmy „króle” – myślę o dziełach Szulkina, czy niedokończonym „Na srebrnym globie” Żuławskiego). Oczywiście horror ma swoje liczne podgatunki i od razu trzeba zaznaczyć, że film Bartosza Kowalskiego to przykład popularnego, amerykańskiego kina dla nastolatków. Takiego, w którym grupa młodych ludzi udaje się na piknik/obóz/wycieczkę i tam spotyka ją sekwencja fatalnych zdarzeń. Oczywiście mamy z góry ustalone schematy, które zresztą opisuje jeden z bohaterów filmu, jako główne grzechy bohaterów horrorów. Sami bohaterowie też są klasycznie dobrani: jest dobrze zbudowany przystojniak, jest ciapa-nerd z nadwagą i w okularach, świetna laska, wycofana dziewczyna z problemami, jakiś przedstawiciel mniejszości. Ale po kolei.
W filmie Bartosza Kowalskiego młodzież uzależniona od smartfonów i komputerów przyjeżdża na coroczny obóz w głębi lasu. Tam oddaje swoje telefony i tablety i rusza z opiekunami na wyprawy. Nikt nie dba o zdrowy rozsądek, ani o harcerskie wartości. Młodzi ludzie mogą być ubrani jak chcą i wyposażeni według własnego uznania. Piątka naszych bohaterów idzie za swoją przewodniczką właściwie bez celu, bo wiadomo, że przede wszystkim chodzi o skonfrontowanie ich z kryjącym się w lesie złem. Pomysł na to, co ma straszyć/zabijać/prześladować jest w tym filmie ani gorszy, ani lepszy od amerykańskich pierwowzorów. W chacie ukrytej w lesie mieszkają bracia zdeformowani przez dziwną substancję, która spadła przed laty z nieba. I choć bracia są potworni, to widz az tak bardzo się ich nie boi. Zachowuje dystans, bo czuje, że ten film romansuje z konwencją. Akty napaści są jak z filmów „gore”, ale reakcje psychologiczne jak z serii „Straszny film”. Przerażenie bohaterów łączy się z ich niebywałym heroizmem. Młodzi ludzie szybko przechodzą do porządku dziennego ze śmiercią, czy masakrycznymi widokami. Pomimo braku doświadczenia i jakiejkolwiek nawigacji potrafią bezbłędnie trafiać w różne odludne miejsca, w których rozgrywa się akcja. To też klasyczny element tego rodzaju kina. Kolejnym jest scena seksu, która – jak przypomina jeden z bohaterów – nigdy dobrze się nie kończy. Mamy wreszcie elementy komediowe i cytaty z popkultury, a w obsadzie młode serialowe gwiazdy pokroju Julii Wieniawy, czy Wiktorii Gąsiewskiej. „W lesie dziś nie zaśnie nikt” to zatem rzecz z serii „polska wersja czegoś zagranicznego”. Przy czym nie należy tego traktować jako zarzut. Doceniam takie puszczanie oka do widza, zwłaszcza, że odbywa się na poziomie i z humorem. To naprawdę udane, weekendowe kino – takie do popcornu i coli. Ze świetnymi epizodami Mecwaldowskiego, Lubaszenki, Cyrwusa, Zbrojewicza, Stankiewicza czy Dąbrowskiej. Nie twierdzę zatem, że polski horror ma oto pierwszego asa w rękawie, ale o królu można już mówić.