Od czasów kontaktu z prozą, nagrodzonego Literackim Noblem, Imre Kertesza nie czytałem węgierskiej literatury. Byłem natomiast kilka dni w Budapeszcie i to napełniło moje myśli sentymentem, który czekał na jakieś ujście. Wydany przez PIW, a polecony mi przez dobrego znajomego, tom opowiadań Dezso Kosztolany’ego idealnie wpasował się zarówno w te potrzeby, jak i w obecny czas. „Dom kłamczuchów” to zbiór historii z niemal wszechobecnym widmem śmierci. Od razu zaznaczę, że nie jest to śmierć ponura, smutna, gotycka, czy dramatyczna. Jej wymiar jest powszechny, naturalny, codzienny, oczywisty i tylko niewłaściwe jej pojmowanie stwarza bohaterom ból, czy zakłopotanie. Dezso Kosztolanyi przeżył 51 lat, zmarł od raka dziąsła (zdiagnozowanego w 1933 roku) pod koniec 1936 roku. Zebrane tu opowiadania napisał w latach 1905-1935. Ostatni z umieszczonych tu tekstów nosi dość znamienny tytuł „Koniec świata” i zawiera obrazy pozwalające podejrzewać, że autor łagodził wówczas swój stan narkotykami.
Te generalnie dość krótkie, parostronicowe teksty, są w prosty i odczuwalny sposób sugestywne. Kilka słów sprawia, że doskonale wtapiamy się w aurę mieszkania, pory roku, nastrój postaci. Widzimy czerwony fotel, który przykuwał uwagę pogrążonego w malignie, umierającego chłopca. Chińską wazę stojącą w rogu pokoju i niepasującą do miejsca, ani majętności bohaterów. Gipsowego anioła, podarowanego niefortunnie na Boże Narodzenie. Omlet zamówiony w nazbyt eleganckiej dla bohatera restauracji w Zurychu. Karpia odratowanego przed zjedzeniem i trzymanego w wannie. Ale i same historie silnie oddziałują, czasem nawet nutą absurdu, czy groteski. Po głowie kołacze ukrywana przez lata śmierć małżonki, przed mężem, któremu wmawia się, by nie wchodził do sypialni, w której leży jego wciąż mniej lub bardziej chora żona. Albo opowieść o chłopcu, który podczas niewinnej zabawy zranił śmiertelnie swojego ojca. Jemu również nikt nie mówi prawdy o tym zdarzeniu, wmawiając, że ojciec wyjechał. Znajomi nie mogą pogodzić się z tragicznym zniknięciem pewnego mężczyzny, lecz gdy ten szczęśliwie się odnajduje, wpadają w oburzenie i odsuwają od niego. W innym tekście, zagraniczny gość przyjeżdża na prowincję, a gospodarze, chcąc mu zaimponować zabierają go do łaźni. Niestety atrakcja okazuje się tragiczna w skutkach, a rodzina, tak dumna ze swojego gościa, musi przed całym miasteczkiem ukrywać swoje kłopoty. Świat opisywany w tych opowiadaniach jest w uroczy sposób odległy od dzisiejszych realiów, a zarazem dość bliski temu, co możemy wciąż poczuć na budapesztańskich ulicach. To świat dawnej elegancji, ale i upadku. Wystawności, anegdot, możliwości jakie dawał już XX wiek, a zarazem otoczony jeszcze dawnymi zasadami, kobiecą skromnością, szacunkiem dla pracy i pieniędzy wyniesionymi z poprzedniego stulecia. Do tego dochodzi austro-węgierski koloryt prowincji, w której rozgrywa się też część tekstów. Zaskakujące jest dla mnie jak przyjemnie czytało mi się te opowiadania, pomimo ich tematyki. Czułem się niczym na spacerze po starym cmentarzu, gdy obiektywne piękno dawnych grobowców, bogactwo zieleni i spokój pustych alejek, przenosi człowieka w stan wyważonej kontemplacji.