„Gigaton” – Pearl Jam

Monkeywrench, 27 marca 2020

Processed with VSCO with n1 preset

Singiel promujący „Gigaton” – „Dance of the Clairvoyants” jest chyba pierwszym nowym pomysłem zespołu od czasów płyty „Vitalogy” z 1994 roku? W każdym razie ja od tamtej pory ani razu nie poczułem się zaintrygowany propozycjami kwintetu z Seattle. Grunge umarł wraz z Kurtem Cobainem, zostawiając po sobie ból, smutek i poczucie wyczerpania. Choć Pearl Jam ominęły tragedie, jakie dotknęły Nirvanę, Alice In Chains i Soundgarden, a zespół wydawał ku radości fanów kolejne płyty, ja zupełnie nie mogłem odnaleźć już dawnego czaru. Włączyłem jeszcze do swojej kolekcji „Backspacer”, ale to był mój ostatni kontakt z zespołem na przestrzeni ostatniej dekady. „Gigaton” pojawił się na rynku w atmosferze sporych oczekiwań, po stosunkowo długiej przerwie w aktywności nagraniowej. Wspomniany singiel wniósł nie tylko dość zaskakujący rytm, nośny klawiszowy motyw, to jeszcze Eddie Vedder zaśpiewał momentami z nerwem Davida Byrne’a z hitu „Once in a Lifetime”. Od razu trzeba jednak zaznaczyć, że to jedyny taki kawałek na całej płycie. Pozostałych 11 nagrań to lepszy, lub gorszy Pearl Jam jaki każdy zna. Niemniej przez kilka pierwszych nagrań, można trwać w miłym wrażeniu odrodzenia dawnej formy i dać się ponieść nostalgii za starymi, dobrymi czasami.

Otwierające „Who Ever Said” to świetny wstęp – ma energię, chwytliwy motyw i świeże brzmienie, za które odpowiada Josh Evans. Znany z trójkowej listy singiel „Superblood Wolfmoon” podąża tym samym tropem. Ma w sobie moc harmonii z pierwszych płyt i pełen wachlarz możliwości wokalnych Veddera. Jest też fajne przejście pod koniec numeru. Wracając do pochwał dla „Dance of the Clairvoyants” uczciwie byłoby dodać, że finał nagrania traci nieco na nośności. Kolejny singiel – „Quick Escape” utrzymuje słuchaczy w poczuciu, że zespół stęsknił się za wspólnym graniem, a nawet za gitarowymi solówkami. Na klawiszach wspomaga go tu długoletni producent Brendan O’Brien. „Alright” to pierwsza ballada na „Gigaton”. W moim odczuciu najlepsza, obudowana w nastrojowe pomruki i klawiszowe tła. Najdłuższy na płycie „Seven O’Clock” to druga obok „Dance of…” zespołowa kompozycja w tym zestawie. Śmiem twierdzić, że to najładniejsze minuty na „Gigaton”, z gitarowymi odjazdami efektów „wah wah” i plamami klawiszy. Zdjęcia we wkładce ilustrują każdą z piosenek i w przypadku „Seven O’Clock” widzimy wieczorne słońce przesłonięte jakimś brunatnym dymem. Nowy album Pearl Jam poświęcony jest kryzysowi klimatycznemu i stąd topniejące lodowce na okładce, dymiący kompleks fabryczny, ilustrujący mocno rock’n’rollowe „Never Destination”, czy wymarłe lasy do „Comes Then Goes”. Niestety pod względem muzycznym druga część albumu przypomina o słabościach grupy. Od „Take the Long Way” brakuje zapamiętywalnych motywów, a kolejne ballady w stylu usypianki „Buckle Up”, czy smęcenia z gitarką w „Comes Then Goes”, pozwalają zapomnieć o wcześniejszych emocjach. Styl americana w „Retrograde” też nie rozpala, a finałowe „River Cross” rozczarowuje brakiem jakiegoś mocnego akcentu, pomimo dość udanego początku. Żeby już dopełnić czary goryczy, wytknę też zespołowi cenę albumu. Grupa, która swego czasu walczyła z monopolem windującym ceny biletów na koncerty, teraz wrzuciła na rynek jednopłytowy kompakt, za który trzeba płacić ok. 80 złotych (najtaniej widziałem za 72 zł plus koszty przesyłki).

Posłuchaj najnowszej listy przebojów
×