Daria Zawiałow 9 kwietnia, Mela Koteluk 16 kwietnia, Artur Rojek 19 kwietnia
Trochę nie załapałem się na popularność Darii Zawiałow, która – przynajmniej patrząc na Listę przebojów Trójki – jest dziś jedną z najchętniej słuchanych polskich artystek. W ub. roku wydała drugą, chyba przełomową dla siebie płytę „Helsinki”, którą promowała m.in. na ubiegłorocznej trasie „Męskiego Grania”. Przyzwyczaiła słuchaczy do rockowego brzmienia, którego w domowych warunkach nie mogła osiągnąć. Z towarzyszeniem swojego gitarzysty wykonała jednak z zapałem większość swoich hitów – łącznie z pierwszym ważnym nagraniem „Malinowy Chruśniak”, ale też nowsze jak „Hej, Hej”, czy „Szarówka”. Na bis dostaliśmy rzadko z kolei wykonywany na prawdziwych koncertach cover „Jeszcze w zielone gramy”. To było sympatyczne spotkanie. Daria Zawiałow była bardzo przejęta swoim występem, co przejawiało się trochę nadmiernym gadulstwem i nadużywaniem słowa „fajnie”. Frekwencja sięgnęła 80 tysięcy słuchaczy. W domowym tle nie bardzo było co śledzić, ale z całego występu biła miła aura.
Mela Koteluk przywitała widzów i słuchaczy również w towarzystwie gitarzysty, jednak jej koncert miał w sobie więcej poweru, niż Darii Zawiałow. Może to tez kwestia mojego większego osłuchania z repertuarem Meli Koteluk. Taka „Melodia ulotna” zabrzmiała naprawdę dobrze. Oprócz tego można było posłuchać zgrabnie wykonanych innych przebojów, jak: „Spadochron”, „Żurawie origami”, Odprowadź”, czy „Fastrygi”. Mela, podobnie jak Daria, trochę za dużo przerw robiła. Miała problem z wglądaniem w bieżące komentarze. Bawiła się zapalaniem kolorowych kul i promocją swojego gitarzysty. W takich chwilach można było zerkać na tło tworzone przez winylowe wydania „Parade” Prince’a i jazzowe opracowania Mieczysława Fogga w wykonaniu Młynarskiego i Maseckiego. Z książek uwagę zwracała najnowsza Zadie Smith i „Lżejszy od fotografii. O Grzegorzu Ciechowskim” Piotra Stelmacha. Akurat ta ostatni pozycja o tyle warta była wypatrzenia, bo na koniec koncertu Mela Koteluk wykonała „Ani ja, ani ty” Obywatela G.C., wzorując się na wersji tej piosenki z filmu „Ścieżka strachu”.
Trochę smutny był ten koncert. Raz, że Artur Rojek nie jest jakimś wesołkiem, dwa że był to póki co ostatni koncert z cyklu, a trzy że artyście jako organizatorowi Off Festivalu chyba ciąży podwójnie cała ta sytuacja. No i był to jeden z najkrótszych występów w całym cyklu. Ale skoro po otwierającym „Krótkim momencie skupienia” poszły od razu „Beksa”, „Sportowe życie” i „Bez końca”, to czego można się było spodziewać? Z promowanego „Kundla” zabrzmiały jeszcze gorzkie „A miało być jak we śnie” i wzruszające „W nikogo nie wierzę tak jak w Ciebie”. Nie mogło zabraknąć też najpiękniejszej piosenki minionej dekady – „Syreny” i mega hitu Myslovitz „Długość dźwięku samotności”, który rozpoczął wstęp z „True” Spandau Ballet. Na koniec Rojek przedstawił, znany z koncertu w NOSPR – cover z repertuaru Julio Iglesiasa „Cucurrucucu Paloma”. I to wszystko. Żadnych bisów. Rojkowi towarzyszył multiinstrumentalista z zespołu – Tomasz Kasiukiewicz, który nawet po puzon ze dwa razy sięgnął. Poza tym wykorzystane zostały podkłady dwóch dodatkowych muzyków, z którymi Artur Rojek zdążył zagrać cztery koncerty promujące nową płytę (na scenie stały nawet ich podobizny z dykty). Artysta sam sporo tańczył, sięgał po marakasy, tamburyn, a nawet gitarę. Energia zatem była, ale smutku jednak więcej.