W czerwcu 1983 roku, w altance ogródków działkowych w Oławie, ukazała się Kazimierzowi Domańskiemu Matka Boska. Był to początek trwających ponad dekadę zdarzeń, które stały się kanwą powieści Łukasza Orbitowskiego p.t. „Kult”. W powieści wiele rzeczy jest innych, niż w rzeczywistości miały miejsce, ale opowieść jest tak żywa i zajmująca, jakby autor faktycznie nagrał ją 12 lipca 1997 roku i potem przepisał. Bo w powieści główny bohater to Henryk Hausner – młodszy brat Zygmunta, który pełni tu rolę narratora. Wspomina te niezwykłe dzieje i własne życie w czasie wielkiej, przewidzianej przez brata powodzi, jaka rozlała się Odrą tamtego lata. Ta historia wynurza się z mroków PRL’u, przechodzi przez bogate czasy gierkowskie, kryzysowe i rozmodlone lata 80. i kończy na przekrętach i degrengoladzie kolejnej, choć już nie pełnej dekady. Tak to widzi w każdym razie Zygmunt Hausner, który soczystym językiem wskrzesza świat niby pamiętany, a tak już odległy. Opowiada o tym jak z Heniem od małego były kłopoty, jak się kumplowali z Romkiem, który potem księdzem został i z Waldkiem, który śladem ojca poszedł w partyjne układy. Jakie to zabawy szalone mieli i jak z Ruskimi, co to stacjonowali w Oławie, interesy robili. Jak potem Henio miał stale kłopoty – z nauką, ze zdrowiem, z ludźmi, a Zygmunt w tym czasie panny wyrywał i z taką jedną Danusią ślub wziął i synów się doczekał. Jak potem fryzjerem został a Heniowi pierwszy raz „Dobra Pani” się pokazała i mu życie odmieniła. Bo nie dość, że sam jasności w działaniu nabrał i krwiak mu się w mózgu cofnął, to jeszcze sam uzdrawiać zaczął. I od tej pory historia dotyczy głównie tych wielkich wydarzeń, od których Oława stała się słynna i pielgrzymów (tzw. jeremiaszy) ciągnęło do niej tysiącami.
Zygmunt wspomina własne rodzinne dzieje, w których i trudy tamtych lat widać i absurdy różnorakie, ale też czasami skoki w bok się zdarzają. Swoiście piękny i prawdziwy jest ten świat, nasuwający tyle żywych wspomnień. I choć sprawy wielkie po ludzku się działy, to w relacjach Zygmunta są one jak z Hrabala, albo jak u Himilsbacha. Nikt tu nie wyrokuje o tym co się działo na działkach, ani nie roztrząsa czego to Henio regularnie przez tyle lat doświadczał. Nie wstyd się nawet śmiać z opisanych tu ludzkich reakcji, z kłopotów jakie miał z cudami Henia i ksiądz Roman i dzierżący władzę Waldemar. Ujmuje troska, z jaką starszy brat o młodszego się martwił, jak próbował mu do rozumu przemówić, albo przestrzec przed życiowymi konsekwencjami. A czasy jakie były, to się przecież pamięta. Te śledztwa, przesłuchania, kombinacje i prowokacje. A z drugiej strony duch niezwykły i pragnienie cudów, jakie naród przeżywał. Takich objawień wszak kilka w kraju wówczas było. A potem zaczęła się w Oławie budowa wielkiego sanktuarium. Miasto zjadał kapitalizm, zaczęły padać zakłady pracy, a ludzie życie sobie odbierali z bezradności i pogubienia. Cwaniacy zaczęli się różni pojawiać wokół. Przy Henryku Hausnerze też się tacy kręcili. Jedni jeszcze w latach 80. zaczęli handlować dewocjonaliami własnej roboty i zbijać fortunę na cudach, inni już w nowych czasach brudne pieniądze prać chcieli lub politycznych korzyści szukali. Nie brak tu goryczy i złości na świat i na tych, co wiarą Henia wzgardzili. Zygmuntowi życie się nie ułożyło, a Henrykowi siły w końcu odebrało. Ta niezwykła panorama, tak odległej już mentalnie współczesności, porusza siłą autentyzmu ukazanych w niej śladów życia, emocji, dylematów i pragnień. I w pewnym momencie z wesołego czytania, przebija nagle powaga refleksji, przychodzi jakieś wzruszenie i nostalgia. Naprawdę niewiele jest książek, które portretują tak dobrze to, co wielu z nas przeżyło. Te małe radości ponurych czasów i wielkie rozczarowania czasów niby lepszych. Henryk Hausner jest tu cichym świętym, ale i Zygmunt Hausner zasługuje na jakąś aureolę. Bo to jego dźwiganie życia, własnych grzechów i mądrości jest dla nas chyba cenniejszą nauką.