Choć zespół Nada Surf działa od lat 90. jakoś omijałem dotąd jego dorobek. Jednak na początku roku często jest tak, że szuka się nowości jakby z większym zapałem, no i dobre recenzje towarzyszące tej płycie, zwróciły w końcu moją uwagę. Dziewięć piosenek kwartetu oferuje trzy kwadranse z przyjemnym pop-rockowym graniem. Ja wiem, że pop-rock brzmi fatalnie, bo pop ma być przyjazny i przebojowy, a rock gniewny i bezpardonowy, ale Nada Surf nie przynosi wstydu żadnemu z tych gatunków. Piosenki Nowojorczyków wpadają w ucho i wprawiają w pogodny nastrój, a zarazem środki jakimi zostaje osiągnięty ten efekt, bliższe są scenie alternatywnej. No dobra – w „Live Learn And Forget” słychać Coldplay, w „Just Wait” – Oasis, w „So Much Love” The Byrds i REM. Czyli nic oryginalnego, bo wszyscy ze wspomnianych wykonawców świetnie łączyli rockowe wartości z popularnością osiągniętą dobrymi piosenkami. Nada Surf dedykowała ten album pamięci Rica Ocaska, z którym pracowali na początku kariery. The Cars to właśnie kolejny przykład zespołu, który mógł podobać się dziewczynom bardziej, niż chłopakom, a przecież Rick Ocasek był też producentem słynnego „Rock For Light” Bad Brains.
„Something I Should Go” ma w sobie wystarczająco dużo dynamiki, by pogonić mięczaków. Ale zaraz po nim jest „Looking For Love” napisany absolutnie dla dziewczyn. W rozwinięciu są skrzypce, a w finale gitarowa solówka pod zapalniczkę. Toż to prawie ballada napisana na podobieństwo tych ze złotych lat Guns’n’Roses. Matthew Caws ma głos może mało charakterystyczny, ale za to łatwo go polubić i odnieść wrażenie, że się go dobrze zna. Może ktoś kojarzy wakacyjną piosenkę ”Popular” z połowy lat 90? To był ich przebój i punkt odniesienia dla dalszej twórczości. Najlepszą płytę nagrali w 2002 roku (”Let Go”) i jeśli wierzyć w magnetyzm liczb, to album z 2020 roku też odniesie sukces. „Never Not Together” kończy w każdym razie pełen otwartości i pozytywnej energii „Ride In The Unknown”, który zostawia słuchacza w zdecydowanie optymistycznym nastroju i poczuciu spełnienia. Trudno nie ulec urokowi dziewiątej (nie licząc „koncertówek”) płyty Amerykanów. Jest w tej muzyce wdzięk, swoboda, przyjazne przesłanie i bezpretensjonalność. Słucha się jej na luzie i z lekkim uśmiechem. Czego chcieć więcej od pop-rocka?