Byłem na jedynym polskim koncercie Sonic Youth w 2007 roku. Przez myśl mi wówczas nie przeszło, że kariera tego zespołu dobiega już przykrego końca. Dwa lata później ukazał się pożegnalny album „The Eternal”, którego specjalna edycja zawierała nagrania koncertowe z 4 lipca 2008 roku z Battery Park w Nowym Jorku. W dziesiąta rocznicę tamtej edycji zespół wypuścił na winylu sam ten koncert. Jego repertuar mocno odbiegał od przebojowego setu z Gdyni, jakiego sam byłem świadkiem. Dość powiedzieć, że zespół, który w tamtym czasie grał z gościnnym udziałem ex-basisty Pavement – Markiem Iboldem, zaczął od „She Is Not Alone” ze swojego debiutanckiego mini albumu z 1982 roku. Z tych zamierzchłych czasów stylistyki no-wave zagrali jeszcze „World Looks Red” i na zakończenie „Making The Nature Scene”. Trzeba przyznać, że te wczesne kompozycje wcale nie trąciły zamierzchłą historią i ciekawie dopełniały bardziej charakterystyczne nagrania z późniejszych płyt. Świetnie zabrzmiały cztery kawałki z wielkiego albumu „Daydream Nation”, choć zespół nie sięgnął po najbardziej znane numery z tego wydawnictwa. Jedynym przedstawicielem nowego okresu grupy był tu kawałek „Jams Run Free” z płyty „Rather Ripped”. Kim Gordon wspominała w swojej książce „Dziewczyna z zespołu”, że dzięki obecności na scenie Marka Ibolda mogła skupić się na swobodnym śpiewie w tej piosence i kręceniu wokół własnej osi. Z okresu największej popularności, jaka spłynęła na zespół w pierwszej połowie lat 90., znalazły się tu dwa singlowe przeboje „100%” oraz wybrany do promocji płyty „Bull in the Heather”. Świetnie się tego wszystkiego słucha i szkoda, że analogowy format nie pozwolił na umieszczenie większej ilości muzyki. Żałuję też, że akurat koncertowe wykonanie całej „Daydream Nation” mam na podwójnej edycji tej płyty, a utwory z „Confusion in Sex” znam z koncertu „Live In Venlo”.
„Keepsake” – Hatchie
Heavenly Recordings/PIAS, 21 czerwca 2019
Cieszy mnie, że młode dziewczyny sięgają po muzykę z czasów, gdy nie było ich jeszcze na świecie i grają dźwięki rodem z albumów Cocteau Twins, Curve, czy Mazzy Star. Australijka występująca jako Hatchie (rocznik 1993) miała nawet zaszczyt współpracować z Robinem Guthrie, który zmiksował jeden z jej pierwszych kawałków. Przy pełnowymiarowym debiucie słynny gitarzysta już nie pracował, ale „Keepsake” zawiera przynajmniej kilka wyraźnych odniesień do stylistyki dawnej gwiazdy 4AD. Wystarczy posłuchać rozbujanego gitarowymi trelami „Her Own Heart”, czy „Kiss The Stars” z charakterystycznym rytmem perkusji. Głos Hatchie nie udaje Elizabeth Frazer, ale momentami zahacza o jej lekko nosowe partie i klimat pamiętnego tria pozostaje. Właściwie tylko utwór otwierający płytę ma współczesny, popowy sznyt, a wokal Hatchie przypomina w nim Taylor Swift. Także singlowy „Stay With Me” flirtuje z radiowym formatem. Za to drugi z singli „Without The Blush” to prawdziwy shoegaze’owy hicior. Charakterystyczne gitary wypełniają też tak udane kawałki jak „Obsessed”, świetne „Unwanted Guest”, czy nieco szybciej zagrane „Keep”, które kończy płytę. Materiał jest urozmaicony i zawiera wystarczająco dużo zwracających na siebie uwagę fragmentów – zwłaszcza na stronie A. To niewątpliwie twórcze podejście do pomysłów z przełomu lat 80. i 90.
„The Blank Mass Sessions” – Editors
PIAS, 3 maja 2019
Płyta „Violence” na pewno nie była szczytowym osiągnięciem Editors. Zanim powstała, nad materiałem z tego albumu pracował członek Fuck Buttons, a zarazem producent – Blanck Mass. Zrealizował po swojemu sześć pierwszych nagrań znanych z płyty „Violence” plus jeszcze jedno z końcówki płyty, do której najwyraźniej stracił serce odrzucając dwie, a z wersji poszerzonej aż cztery kompozycje. Wydaną w ub. roku płytę uzupełnił jeden niepublikowany na „Violence” utwór „Barricades”. Fani zespołu mogą się skusić na to wydawnictwo, bo ten nowy numer jest niezły, a opracowania pozostałych siedmiu nagrań wypadają dość ciekawie. To nie jest tak, że Blanck Mass pchnął piosenki Editors w kierunku ambitnej elektroniki, to wciąż jest muzyka jaką znamy. Mniej w niej ozdobników, niż na „Violence”, co np. singlowym „Hallelujah (So Low)” oraz ‘Magazine” wychodzi akurat na dobre, za to wersje „Cold’ i utwór tytułowy nieco lepiej brzmią w finalnym wydaniu. Cała reszta materiału ma zachowane oryginalne ścieżki wokalne i pomysły melodyczne. Jako całość wypada nawet ciut lepiej od doprodukowanej wersji z 2018 roku. Mimo wszystko lepiej było jednak wydać ten materiał jako drugą płytę z limitowanej edycji „Violence”. No ale prawa rynku, to prawa rynku.