Co ja wiem o twórczości Sparks? Martin Gore na swoim debiutanckim EP wykonał ich śliczną piosenkę z lat 70. Potem Franz Ferdinand nagrali z nimi płytę pod szyldem FFF, co również mi się podobało. Niemniej z samym Sparks nigdy się nie zaprzyjaźniłem i tak trochę znikąd postanowiłem tę lukę wypełnić. Zespół, który działa od 50 lat ma w sobie wciąż młodzieńczą siłę, humor i poczucie dystansu. Łączą nieco kabaretowy rock, z glamowymi gitarami i synth-popowym zacięciem. Wszystko to podszyte jest chwytliwymi, choć niebanalnymi melodiami. Moje skojarzenia biegną z jednej strony w kierunku Primus’owego opracowania muzyki do filmu „Charlie i fabryka czekolady”, a jednocześnie do kontrolowanego blichtru wczesnego Roxy Music i formalnej zgrywy Devo. Z grona nowych wykonawców blisko grupie do pomysłów jakie ma Dan Deacon. Odzywa się też oczywiście echo płyty nagranej z ekipą Alexa Kapranosa. Ta specyficzna marszowość i rytmika wokalna na pewno zwracają na siebie uwagę. Trochę to wszystko śmieszne, trochę ekscentryczne ale na pewno intrygujące i oryginalne.
Bracia Mael są jedyni w swoim rodzaju. Przypominają bohaterów Startreka i są w równym stopniu archaiczni co futurystyczni. Czasem tworzą klimat niczym spod świątecznej choinki, ale takiej na której zamiast bombek zawisły same niestosowne ozdoby. Swego czasu ciepło się o nich wyrażali Kurt Cobain, Pet Shop Boys i Bjork, współpracowali też z Faith No More i Erasure. Niewątpliwie daje to spory rozstrzał i ciekawe konotacje artystyczne. Album „A Steady Drip, Drip, Drip” jest drugim materiałem zrealizowanym w barwach BMG i powinien wynieść Sparks na należny im poziom popularności, jakim cieszyli się już dawno temu. Płytę promują aż cztery single: glamowe „I’m Toast”, wpadające w ucho „Lawnmower”, „Self-Effacing” i nieco poważniejsze w tonie, najmocniej napędzane brzmieniami syntezatorów „One for the Ages”. Ale w gronie wszystkich czternastu kompozycji potencjalnych singli jest naprawdę dużo. Otwierające „All That”, humorystyczno-paradne „Onomato Pia”, synth-popowe „Left Out in the Cloud”, nieco nowofalowy „iPhone”, czy power-popowe „Please Don’t Fuck-Up My World” (cóż za szczery tytuł, swoją drogą). Sparks to lukrowe odbicie Residents, pośrednicy między piosenkowymi początkami Gong, a śmiałą pomysłowością Yello. Głupio, że ich dotąd pomijałem. Słusznie, że sięgnąłem akurat po tę płytę.