Druga płyta Dublińczyków przypomina mi drugą płytę The Cure. Po tryskającym energią debiucie (odpowiednik „Boys Don’t Cry”), przyszedł czas na wyciszenie i smutek („Seventeen Seconds”). Już od pierwszego numeru słychać te rozlewające się dźwięki gitar, lekko zgaszony, choć przyjemny wokal i wyczekujący rytm perkusji. Po takim wstępie w drugim kawałku sekcja rytmiczna przyspiesza ale z kolei wokal zwalnia. Powtarzane frazy przytrzymują kompozycję przed wyskoczeniem do przodu. Na końcu powstaje ciekawy efekt gitarowego echa. Numer trzeci to potencjalny hit. „Televised Mind” jest odpowiednio chłopięcy i rozmarzony. Dla wyrażenia właśnie takich uczuć, jak w tym kawałku warto zakładać zespoły. Zadowolenie z wykonania tej piosenki, ośmiela niejako kwintet do wykonania kolejnej. Ale już w „You Said” ginie pewność siebie. Utwór się trochę sam gra i śpiewa. Bliżej mu do popowych standardów, niż post-punkowej etykiety. „Oh Such a Spring” to prawdziwa ballada. Ładny kawałek dla dziewczyn, albo dla tej konkretnej jedynej, choć z tekstu to wcale nie wynika. Po takim zasadniczo sympatycznym przerywniku zespół znów z werwą zabiera się do grania. Utwór tytułowy ma w sobie coś z singla „Hurricane Laughter” promującego pierwszą płytę. „Living In America” odstaje nastrojem i wykonaniem od innych nagrań. Złowieszcze klawisze, niżej poprowadzony wokal, to może nie Bauhaus ale blisko. W „I Was Not Born” słychać fascynację The Velvet Underground (proste skojarzenie z „Run Run Run”). „Sunny” to kolejny po „Oh Such a Spring” klimatyczny utwór, tym razem nawet z częściowo żeńskim chórkiem. Kłania się tu z kolei Belle and Sebastian. Słuchając ostatniego nagrania na płycie, jestem wręcz zdziwiony, że to wciąż Fontaines D.C. ale przecież lubię niespodzianki. Liryczność Dublińczyków wyziera tu z wielu miejsc, a w finale pozwala stwierdzić to, o czym napisałem na wstępie. „A Hero’s Death” to raczej spokojna i refleksyjna płyta, bardziej młodzieńcza, niż dojrzała i bardziej chłopięca, niż męska. Wiadomo, że debiuty są ważne, ale drugie płyty czasem okazują się ważniejsze – choć nie od razu. Póki co wolę „Dogrel”, ale pokładam dużą nadzieję w dalszej przyjaźni z „A Hero’s Death”.