Rzadko pewnie jest tak, że nie słucha się jakiegoś zespołu, ale sięga po solową płytę jego wokalisty. No niech pomyślę, czy potrafię przytoczyć jakiś przykład z własnego doświadczenia? No nie. A właściwie nie potrafiłem, bo oto nabyłem solowy debiut Hayley Williams – wokalistki Paramore. Rodzimy zespół artystki wydał pięć płyt, zdobył popularność i uznanie, ale mnie działki „pop-punk” ani „emo” zupełnie nie pociągają. Tymczasem album „Petals for Armor” Pani Williams zaczyna się naprawdę ciekawie. Oparte na syntezatorach granie lokuje Hayley raczej w alternatywnym popie, niż jakimkolwiek rocku. To o tyle ciekawe, że współautorem większości kompozycji jest gitarzysta Paramore. Materiał na tę płytę powstawał w odcinkach, w formule trzech pięcioutworowych EP’ek. Pierwsza EP jest udana w 100%. Zarówno w bardziej rytmicznym utworze „Cinnamon”, jak i bliskim Moloko numerze „Creepin’”. Już otwierający, singlowy „Simmer” intryguje niczym wczesna Lykke Li, czy Bat For Lashes. Gorzej, że w obrębie tych pierwszych nagrań dostajemy wszystko co najlepsze – łącznie z bardziej ekspresyjnym momentami wokalem w „Sudden Desire”.
Z kolei drugą EP’kę otwiera utwór, który mogłaby umieścić na swojej płycie Sia. „Dead Horse” to dość gorący i na pewno przebojowy numer, jak na ten album, choć refrenowe „Ya Ya Ya” zastąpiłbym czymś bardziej wyrafinowanym. Problem zaczyna się na poziomie siódmego numeru, który kojarzy mi się z zapomnianym pewnie latin/funk/popowym składem Gloria Estefan & Miami Sound Machine. Kolejny kawałek to już bardziej ukłon w kierunku Robyn i dyskotekowych trendów nawiązujących do lat 80. Fani Paramore pewnie tego nie przeżyją, a i ja wolałbym skrócić płytę o takie momenty. Na szczęście „Petals for Armor” to nie równia pochyła. „Roses/Lotus/Violet/Isis” to kolejny naprawdę udany utwór, pokazujący jak ciekawie można zerwać z pop-rockowym wizerunkiem. Te smyczki też tu robią swoje. Niestety drugą EP’kę kończy utwór może nie słaby, ale przeciętny, w którym trudno ocenić, czy ważniejsze jest sentymentalne pianino, czy funkowy bas. Lata 80. rozpoczynają ostatnią piątkę nagrań na płycie. A właściwie ją dominują. W tym zestawie pozytywnie wyróżnia się znów Molokowy „Sugar on the Rim”, a reszta pozwala zastanawiać się nad artystycznym kierunkiem w jakim zmierza Hayley Williams. Oczywiście czytałem o jej trudnych latach i walce z depresją i cieszę się, że wyszła z tego zwycięsko i z solowym albumem na koncie. Jednak na ostatniej prostej przemyślałbym wizję artystyczną tego wydawnictwa. Ja na pewno skróciłbym je do w sumie dwóch EP’ek.