Zespół, który swoją nazwę wziął pośrednio od nagrania „Venus In Furs” The Velvet Underground, nagrał ósmy album po 29 latach przerwy. Z oryginalnego składu, który nagrał pierwsze płyty zostali w obecnym sekstecie tylko bracia Butler. Jednak zespół koncertował od dłuższego czasu i miał warunki do napisania nowego materiału (bądź dopracowania kiedyś niewykorzystanego). Nie on jeden wykonał taki ruch – Bauhaus i Pixies też o sobie przypomnieli po latach koncertami, po których powstał w końcu nowy materiał, by nie ogrywać wciąż tych samych numerów. Akurat The Psychedelic Furs nigdy nie był przeze mnie słuchany – znałem tylko ich pojedyncze piosenki z lat 80. Płyta „Made of Rain” jest zatem dla mnie niejako pierwszą pozycją zespołu. Żałuję, że tyle lat już upłynęło od najlepszych czasów zespołu, bo ten nowy album naprawdę dobrze się broni. W głosie wokalisty – Richarda Butlera – słychać co prawda jego wiek i chyba mniejsze możliwości, ale same utwory i styl wypadają naprawdę ciekawie i w żadnym razie nie ma tu naciągania na sama nostalgię. The Psychedelic Furs wyróżniał od zawsze saksofon i tutaj znów się pojawia za sprawą pamiętającego dawne czasy Marsa Williamsa. Ale są tu również inne, gościnne instrumenty, jak np. smyczki – równie szalone miejscami jak w „Venus In Furs” – słychać także klarnet i oczywiście klawisze. Całość tworzy ciekawą mieszankę nowej fali, gotyckiego rocka i post-punka.
Są tu zarówno utwory z przyjemną dawką szaleństwa jak w otwierającym „The Boy That Invented Rock’n’Roll” jak i takie, które mogą uchodzić za ładne („This’ll Never Be Like Love”, „Ash Wednesday”, „No-One”, „Tiny Hands”, „Hide the Medicine”, „Stars”). W tym drugim zestawie najbardziej podoba mi się „No-One” z przyjemnie poprowadzonym tłem i ujmującymi przejściami melodii. Generalnie widać po tej wyliczance jaki nastrój dominuje na „Made of Rain”. Właściwie poza początkiem płyty, m.in. z dwoma singlami („Wrong Train i „Don’t Believe”) jest to muzyka na miarę wieku braci Burler. Nieco gorzka, nieco sentymentalna i tylko czasami zadziorna i nie wolna od przekory. Nikt tu nie oszukuje, że wciąż jest rok 1981. Nikt nie zamierza też detronizować obecnych post-punkowych gwiazd z Dublina. Ta ósma płyta zwyczajnie się zespołowi i fanom należała – nawet jeśli miałaby być już tą ostatnią.