INNE BRZMIENIA Festiwal

Dzień drugi, 4 września 2020

INNE BRZMIENIA Festiwal

Tyle lat obserwowałem lubelski festiwal „Inne Brzmienia”, tyle razy się na niego wybierałem, tylu artystów z jego line-up’u chciałem zobaczyć – i nic. W tym roku czerwcowa edycja została odwołana ale organizatorzy zmontowali post-covidową edycję wrześniową z nowym składem wykonawców. I znów, z czterech dni festiwalu okazało się, że mogę uczestniczyć tylko w jednym. Mój wybór padł na dzień drugi, którego gwiazdą zagraniczną była Barbara Morgenstern, a krajową Trupa Trupa. Gdyby nie zasady wymiany rezerwacji internetowej na opaskę festiwalową, pewnie przyjechałbym na Błonia pod lubelskim zamkiem dopiero na godzinę 20. A tak musiałem stawić się na miejscu przed godziną 18. Zaliczyłem Targi Małych Wydawców, na których nabyłem dwie płyty z Anteny Krzyku (głównego bohatera label’owego Festiwalu), dwie płyty z oferty Gusstaff Records i jedną ze wspólnego stoiska Zima Records i paru innych. Zadowolony przeniosłem się do Namiotu Festiwalowego, w którym obok stoiska żywieniowo-napojowego (zdominowanego przez browar Perła), ustawione były wygodne leżaki. W takich warunkach słuchanie i oglądanie koncertów dawało duże poczucie komfortu (pomimo wymogu maseczkowego w tej strefie).

Na pierwszy ogień poszedł lubelski kwartet Złote Twarze Live Band. Skład instrumentalny to perkusja, gitary, wiolonczela i komputery obsługiwane przez lidera zespołu – Przemka „Golden” Adacha. Set zaprezentowany przez zespół był generalnie relaksacyjny. Lider wielokrotnie podkreślał, że ich muzyka najlepiej brzmi w nocy i zachęcał by popuszczać przy niej wodzy fantazji i zamykać oczy. Faktycznie, moje pierwsze skojarzenia kierowały się ku Deep Forest i Enigmie – przy czym zespół prawie nie korzystał z wokali. Z czasem, gdy muzycy zaczęli szukać sposobu na rozruszanie siedzącej publiczności i nabrali bardziej rytmicznych skłonności, dało się usłyszeć w ich muzyce nawiązania do Moderat. Ciekawe pomysły, z trip-hopowo brzmiącą perkusją, nie zawsze dobrze się ze sobą zgrywały. Momentami odnosiłem wrażenie, że każdy gra trochę swoje – zwłaszcza wiolonczela z syntezatorowymi rytmami nie bardzo chwytały wspólne pasmo. Ale pod koniec koncertu, gdy kwartet sięgnął po swoje starsze i lepiej ograne kompozycje, koncepcja zaczęła prawidłowo pracować. Godzinny set pozwolił zrozumieć i docenić oryginalność lubelskiego zespołu.

Jako kolejny wykonawca, w zastępstwie planowanego wcześniej zespołu z Ukrainy, pojawił się wrocławski duet Gaijin Blues (Michał Szczepaniec i Paweł Klimczak). Publiczność znów czekał praktycznie instrumentalny set wygenerowany przez syntezatory, komputery i egzotyczne instrumenty perkusyjne. Wbrew nazwie duetu oraz napisowi na koszulce jednego z muzyków „Bardzo lubię heavy metal”, koncert nie przyniósł żadnych rockowych ani bluesowych brzmień. Repertuar duetu oparty został na ubiegłorocznej EP’ce i longplayu wydanymi przez angielski label Shapes of Rhythm. Gaijin Blues to połączenie mocnej, klubowej elektroniki z samplami z muzyki japońskiej. Fascynacja duetu duchem Mangi i grami komputerowymi plus sample ze starych japońskich płyt zakupionych w Tokio i azjatyckie instrumenty perkusyjne, dają naprawdę ciekawy efekt. Mocna gra świateł przez cały występ rekompensowała stateczność obydwu muzyków, przykutych do blatu z instrumentami. Trzeba przyznać, że niektóre fragmenty mocnych bitów rozruszały widownię i generalnie ciężko było spokojnie usiedzieć w leżaku. Duet lubi długie kompozycje, które bardziej czarują, niż wciągają w trans. Chodzi im o „epickość” muzyki i faktycznie tak to można było odebrać.

Barbara Morgenstern zaczęła swój koncert z lekkim poślizgiem, wywołanym nieco dłuższymi występami poprzednich artystów. Początkowo zasiadła przy dwóch syntezatorach, na wygodnej czerwonej poduszce, by wykonać kilka elektronicznych pieśni. Zaczęła od utworu „Driving My Car” śpiewanego po niemiecku, polsku i angielsku, będąc bardzo ciekawą, czy jej polski był zrozumiały dla publiczności (dla mnie w większości był). Potem przedstawiła dwa nowe nagrania z czasów lockdownu: „Time Zone” i bodajże „Job”. Ten „siedzący” set był bliski niemieckiej pop elektronice lat 90. Oszczędny brzmieniowo, z „suchym” bitem. Przypominał o współpracy Barbary z To Rococo Rot. Po tej pierwszej części występu, Artystka z Berlina zażyczyła sobie od technicznych, by podnieśli jej klawisze i resztę koncertu wykonała już na stojąco, pląsając do własnych rytmów.

Widownia szybko dała się uwieść sympatycznej Niemce i wydelegowała kilka osób do tańca przed sceną. Kolejne nagrania rozrosły się od razu do mocno tanecznych ram i zaczęły niemal płynnie przechodzić z jednego w drugi. Nie mogło zabraknąć w tym zestawie największych hitów Barbary z kawałkiem „Operator” na zakończenie. Naprawdę dobrze się tego słuchało i przyjemnie w rytm poruszało. Nagrania wolne od niemieckiej melancholii znanej z twórczości Kraftwerk, The Notwist, czy Tarwater, niosły jednak jakiegoś ducha tych zespołów. Na pewno miłość do elektroniczno-komputerowych brzmień i rytmów. Bisów nie było z racji porządku czasowego festiwalu ale zarówno publiczność, jak i sama Barbara mogliby śmiało sięgnąć po coś więcej tego wieczoru.

Koncert krajowej gwiazdy – kwartetu Trupa Trupa poprzedziły nagrania nieodżałowanego zespołu Morphine. Dość zaskakujący to wybór na intro w przypadku trójmiejskiego bandu. Widziałem końcówkę koncertu Trupy Trupa dwa lata temu na Openerze i czułem się jak na koncercie Swans. Widziałem ich koncert na ubiegłorocznym Off’ie i był to niesamowicie przyjemny, w zasadzie piosenkowy gig. W Lublinie kwartet pokazał się raczej od tej mocniejszej strony. Pomimo lekkiej konferansjerki Grzegorza Kwiatkowskiego, zespół brzmiał tego wieczoru jak Killing Joke, Swans, No Means No i Sonic Youth zmieszani w różnych proporcjach. Co ciekawe główną część występu oparli na tej samej płycie („Off the Sun”), co rok temu w Katowicach. Nie zagrali niczego z ostatniej dream-popowej EP’ki i chyba tylko raz sięgnęli po „Jolly New Songs” wykonując wieńczący ten album, singlowy „To Me”. Wykonali zatem z pasją i mocą „Dream About”, „Another Day”, „Longing”, „Long Time Ago”, Glory” i „Turn”.  Była energia, zgranie i pewność siebie. Jakby nie było tych 6 miesięcy przerwy od dawnego życia. Mało tego, grupa zakończyła występ zupełnie nowym materiałem, szykowanym na płytę planowaną na wrzesień 2021 roku. Najpierw zagrali trzy utwory w jednym secie, a potem jeszcze dwa kawałki na bis. Czego spodziewać się po kolejnej płycie? Że będzie dobra. Koncertowe wykonania mogą trochę wprowadzać w błąd, ale słychać było twardy bas, niezawodną perkusję i pociągłe wokale, choć także skandowane – co stanowi nowość w stylu grupy. Intrygująco brzmiał również instrument Rafała Wojczala (wyglądał jak kanister z gryfem), generujący różne elektroniczne dźwięki. Trupa Trupa ma dużo do powiedzenia i pokazuje na scenie różne twarze, dlatego cieszę się, że wybrałem ten dzień, w którym na scenie zabrzmiała ich – potężna tego dnia – muzyka.