Dawno nie sięgałem po prozę Salmana Rushdiego, którego „Dzieci północy” zrobiły na mnie naprawdę duże wrażenie pod koniec lat 80. Do „Quichotte” zabrałem się z pewną dozą ostrożności, bo umieszczanie wielkiego bohatera Cervantesa we współczesnej Ameryce to pomysł tyleż intrygujący, co po prostu chwytliwy. Salman Rushdie tworzy swoją powieść z humorem i poczuciem absolutnej wolności twórczej. Bez trudu kreuje postacie i sytuacje, które z premedytacją nie trzymają się realiów, a jednak pozwalają przemycić celne uwagi i refleksje nad współczesnym społeczeństwem. Quichotte – starzec z dużymi pokładami sił witalnych – jest wytworem fantazji przeciętnego autora thrillerów. Z kolei Sancho jest wirtualnym synem sławnego rycerza, co nie przeszkadza mu – dzięki świerszczowi – przyoblec się w całkiem realne ciało i zestaw potrzeb współczesnego nastolatka. Jeśli ktoś nie lubi tego typu zabiegów, niech nie spisuje jeszcze tej książki na straty. W istocie – umówmy się – każdy bohater książkowy jest wytworem wyobraźni i jaka różnica kto i jak go wymyślił. Quichotte potrzebuje młodego pomocnika do podróży przez Amerykę i spełnienia marzenia o zdobyciu serca pięknej Salmy R. – mega popularnej i seksownej prezenterki telewizyjnej. Rushdie z jednej strony pokazuje sztuczność świata kreowanego przez obecne media i całą wirtualną rzeczywistość, ale jednocześnie wpisuje się w klasyczne niepoprawne marzycielstwo przyświecające od tylu pokoleń tzw. literaturze pięknej. Quichotte walczy swoim wyrafinowanym językiem śląc listy do ukochanej ale z czasem sięga po jakże współczesne środki zdobycia miejsca u jej boku. Salma R. jest zarazem typowym wytworem świata celebrytów. Równie sławna, bogata i niedostępna, jak samotna, zagubiona i uzależniona od „wspomagaczy”. Rushdie nie pomija żadnych słabości naszych czasów, wpisując się w katastroficzne wizje rychłego końca świata. Opioidy, pornografia, bogaci hochsztaplerzy, nienawiść na tle rasowym, choroby nowotworowe, masmedia ścigające się na popularność, kryzysy rodzinne, konsumpcjonizm. W tym wszystkim miłosne mrzonki słynnego rycerza są tak samo romantyczne, jak jego średniowieczna szturmy na wiatraki. Rushdie śmiało adaptuje nie tylko prozę Cervantesa ale też wielu innych choć bardziej współczesnych pisarzy. Osobnym opowiadaniem mógłby być fragment o mieszkańcach pewnego miasteczka, którzy zamieniają się w groźne mastodonty. Absurdalny humor tej historii wiedzie wprost do „Nosorożca” Ionesco. Wizje światów równoległych wywodzi od pisarzy sci-fi. Nie brak tu też nawiązań do powieści i kina drogi (te przydrożne motele i bary i stacje benzynowe). Może za dużo tu puszczania oka do czytelnika, za dużo postmodernizmu i literackiej „wolnej amerykanki”. Jednak mnie cieszy żywa fantazja i aktualność autora, który raz posunął się za daleko i wciąż ma dystans do siebie, świata i literatury.