Spytałem sprzedawcę z czym kojarzyć Wailin Storms i usłyszałem dwa hasła: Bauhaus i Nick Cave. Pewnie uznał, że niczego bliżej nie będę kojarzył, bo kierowanie kwartetu z Północnej Karoliny w stronę tych wykonawców to duże uogólnienie. Amerykanie grają przede wszystkim ciężej i głośniej – bliżej im w tej mierze do Daughters i zespołów ze sceny noise. Trudno słuchać „Rattle” przy okazji i jednym uchem, bo zwyczajnie będzie on przeszkadzać. Tej muzyce trzeba się oddać i najlepiej czynić to na osobności. Gniew, pasja, intensywność kumulowanych dźwięków zasługują w wykonaniu Wailin Storms na uległość i intymność. Wokalista zespołu poświęca się cały swojej roli. A skala jego pomysłów na śpiewanie jest spora. Może to dziwne ale jakoś skojarzył mi się z nim wczesny Glen Danzig. Od niskich rejestrów, nieco teatralnych partii, po krzyk bólu i gotyckie zawodzenie. Kolejny trop to Wovenhand – podobne zaangażowanie i powaga twórcza. Wailin Storm prochu nie wymyśla ale trudno nie docenić mocy bijącej z ich muzyki. Te kompozycje w bezpośredniej konfrontacji są naprawdę dobre, a wszystkie użyte przy ich tworzeniu środki są jak najbardziej uzasadnione. Nie znam poprzednich płyt Amerykanów ale wydaje mi się, że takie dźwięki nie rodzą się nagle i przez przypadek. „Rattle” to ich trzeci album, nie licząc EP’ek, i naprawdę warto podziękować Antenie Krzyku za promocję tej muzyki na naszym rynku. Zespół poruszając się w granicach gatunku, który określiłbym jako dark noise rock zachowuje pełną wiarygodność i sięga po dość zróżnicowane pomysły nie tylko w warstwie wokalnej. Potrafią zwolnić, wyciszyć, skumulować, niemal zahipnotyzować, by za chwilę eksplodować i przepuścić zmasowany atak na słuchacza. Dodatkową rekomendacją dla spotkania z twórczością Wailin Storms niech będzie fakt, że „Rattle” wyprodukował ex-lider Jawbox, legenda waszyngtońskiej sceny niezależnej – J. Robbins.