O statusie post-punkowej grupy Idles może świadczyć lista gości na ich tegorocznej płycie. Mamy tu wokalistę niezapomnianych The Jesus Lizard, wokalistkę Savages, muzyka The Bad Seeds, ale też gwiazdę pop-jazzu Jamie Cullum’a. Zestaw gości uzupełnia saksofonista Colin Webster. Podobnie jest z producentami, którzy wcześniej pracowali z tak różnymi artystami, jak Anna Calvi, Cut Copy, Vince Staples, FKA Twigs, czy Arcade Fire. Czy to oznacza, że muzyka gniewu ma ochotę na coś więcej, niż rockowa furia? Brytyjczycy faktycznie próbują wychodzić poza ramy gatunku, co słychać za sprawą gości (Warren Ellis, Colin Webster) w singlowym „Grounds” i w intrygującym „Reigns” (tu już tylko Colin Webster). Potem jest melancholijne pianino we wstępie do „Kill Them With Kindness” (autorstwa Cullum’a) i nawiązujące do gotyckich ballad The Cult singlowe „A Hymn”? No ale nie zmienia to faktu, że perkusja tłucze momentami jak karabin maszynowy, wokal obraża i opluwa nie gorzej, niż Johnny Rotten, a gitary szukają pomysłu na rozedrganie przestrzeni do niebezpiecznych parametrów.
Obok kawałków z jasno wytyczonym celem jak „Mr. Motivator”, czy „Model Village” są tu też nagrania które się po drodze zatrzymują, zmieniają kierunek i kręcą zapętlone w kółko. Pogo przy nich źle wychodzi. Idles w ten sposób eksponują swój ideologiczny przekaz, chcąc zwrócić uwagę słuchaczy na to, czemu poświęcają swoje kawałki (choć tu rewelacji raczej nie ma). Mnie się podoba takie podejście do tematu. Wiadomo, że jedynka The Clash musi się podobać, ale po latach częściej mówi się o „London Calling”, czy o numerach z „Combat Rock”. Idles nie idzie co prawda drogą wielogatunkową, ale zdaje sobie sprawę, że nawet Ramones nie nagrywali z powodzeniem wciąż tych samych płyt. Gość na okładce zderza się z wielką dmuchaną piłką – lepsze to, niż kontakt ze ścianą. Idles przygotowują się na coraz bardziej bezwzględną rzeczywistość. Pokazują fanom, że powinni być jeszcze na niejedno przygotowani (to liternictwo na płycie – niczym z wczesnej Metallici). Finałowe „Danke” atakuje na wstępie dźwiękiem, niczym dręczący alarm. Zespół nie pozwala na trwanie w strefie komfortu nawet swoim fanom. Ich też chce trochę rozdrażnić i pobudzić. Nie łatwo polubić „Ultra Mono”, ale warto do tej płyty wracać.