„Song Machine – Season One” (deluxe edition) – Gorillaz

Parlophone Records, 23 października 2020

„Song Machine – Season One” (deluxe edition) – Gorillaz

Gorillaz nie jest już może zespołem, który zaskakuje, ale na pewno czeka się na kolejne jego dzieła. Tegoroczny projekt „Song Machine” miał być serią singli wydawanych co miesiąc z udziałem różnych gości. Pandemia nieco pokrzyżowała szyki, ale kto nie mógł śledzić postępów wydawniczych Damona Albarna, ten na koniec października może cieszyć się (klasyfikowanym jako składanka) albumem pod pełną nazwą Gorilaz Presents Song Machine – Season One. W wersji „deluxe” dostajemy siedemnaście utworów, klasycznie już brzmiących jak na ten projekt i zdecydowanie wartych uwagi. Lista gości jest naprawdę imponująca i nawet jeśli niektórzy zaistnieli tu w cieniu Goryli, to żal byłoby się nie wsłuchać w te wszystkie „udziały”. Płyta zaczyna się od gościnnego wsparcia Robeta Smitha i jest to moment mogący kojarzyć się fanom jego zespołu z przebojem „Lovecats”. To jeden z tych fragmentów płyty, na którym to Gorillaz kłania się zaproszonemu muzykowi, a nie na odwrót. Ale faktem jest, ze Robert Smith nie tylko tu śpiewa ale też gra na gitarze i na basie. Początek „The Valley of the Pagans” z głosem Becka też jest Beckowy, podobnie jak kolejne partie w wykonaniu Pana Hansena. Ale tu rachunek jest remisowy, bo połowa piosenki jest jednak bardzo Gorillazowa. W „The Lost Chord”, obok operującego falsetem Leee Johna, mamy też znaczący udział Jamesa Ford’a z Simian Mobile Disco (zresztą powracający kilkakrotnie na tej płycie). Ale jest to niewątpliwie kawałek bardzo Albarnowy w stylu. Podobnie jak kolejny z raperskim udziałem Schoolboy’a – właściwie sztandarowy dla dorobku Goryli. Jakoś ginie natomiast St. Vincent w kawałku ze swoim udziałem. Co innego Sir Elton John, którego niemal aktorski wokal został podparty dodatkowo partią pianina. Utwór wypada może nieco karykaturalnie w swoim Eltonowym przerysowaniu, bliskim popisom wokalnym Davida Bowie, ale kto wielkim zabroni popisów? Za to „Aries” z basem Petera Hooka, to znów bardziej New Order z udziałem Albarna, niż Gorillaz z gościnnym wsparciem. Nawet perkusja brzmi tu trochę jak z „Blue Monday”. Jest to zarazem jeden z najlepszych kawałków na całej płycie. Przyjemną „mruczanką” jest „Friday 13th”. Oryginalnie wypada „Dead Butterflies” z rzadkim na tej płycie damskim wokalem. Są tu elementy r’n’b ale i nie brak ulicznej nawijanki, czy fantazjującego pianinka. Jednym z bardziej przebojowych numerów jest „Desole”, w którym kłania się dawna współpraca Albarna z Amadou & Mariam. Dostajemy tu ciekawe połączenie etnicznych wokaliz z szybkim rytmem i ujmującymi smyczkami. Zasadniczą część materiału kończy osadzony w stylistyce ska „Momentary Bliss” z udziałem slowthai’a. Jest w nim nawet coś z buńczuczności Sleaford Mods. Od razu powiem, że tak jak czasem można darować sobie wersje „deluxe”, tak w tym przypadku lepiej dołożyć te kilkanaście złotych i mieć do dyspozycji drugi krążek z sześcioma ekstra kawałkami. Jako pierwszy jawi się mocno klubowy, najdłuższy na całym wydawnictwie „Opium”. To faktycznie jest czas na odpadnięcie i zatracenie się w elektronicznych efektach i ekstatycznych momentami wokalach. Udział Joan And The Police Woman w „Simplicity” przypomina nienarzucający się charakter współpracy z St. Vincent. Sympatycznym kawałkiem jest „Severed Head” z udziałem Unknown Mortal Orchestra. Można momentami odnieść wrażenie, że Gorillaz już kiedyś nagrało taki numer. Przyjemnie zanurzony w stylistyce „raga” jest „With Love To An Ex” – dla mnie to jeden z najlepiej wchodzących momentów tego wydawnictwa. Dobrze buja, miło basuje i ciągnie gdzieś w dół, a przy tym nakręca oryginalnie brzmiącymi klawiszami. Zaraz po nim dostajemy beztroski „MLS” z udziałem młodych gwiazd – Jpegmafia i japońskiego pop-punkowego Chai. Nieco smutną ozdobą płyty jest zamykający „Now Far?” z udziałem Skepty i zmarłego niedawno legendarnego perkusisty Tony Allen’a, z którym Albarn grał w The Good, The Bad and the Queen. W przypadku Gorillaz zawsze na plus gra wsłuchiwanie się w smaczki i niuanse. Te piosenki wchodzą z każdym kontaktem coraz lepiej i trudno nie polubić „Song Machine” za jej bogactwo i wielowymiarowość. No i jak zwykle cieszy strona wizualna – to się słucha, do tego się przyjemnie rusza i to się ogląda!          

Posłuchaj najnowszej listy przebojów
×