Roisin Murphy dłużej nagrywa solowe albumy, niż działało Moloko, w którym była wokalistką. „Roisin Machine” to jej piąty album nagrany w ciągu 15 lat. Co ciekawe rozpoczyna go singiel „Simulation”, który oryginalnie wyszedł w 2012 roku – jako jeden z trzech wówczas owoców współpracy z Davidem Moralesem. Nowy rozdział pracy nad płytą rozpoczęło wydanie w ub. roku singla „Incapable”. Roisin Murphy przywdziała szaty ze złotej epoki disco i zaproponowała własny pomysł na parkietowe ekscesy. Nagrania, jakie wypełniły „Roisin Machine” są generalnie długie, jakby tytułowa maszyna chciała pokazać, że się nie męczy i w tej mierze może więcej od człowieka. Producentem i współautorem płyty jest doświadczony angielski DJ – Richard Barratt, który już wcześniej współpracował z Roisin Murphy, ale też z Cabaret Voltaire i Add N to X. Album z jednej strony zwraca uwagę mocnymi, elektronicznymi podkładami, ale też potrafi zwrócić się w stronę bardziej naturalnych aranżacji, w duchu lat 70. czego przykładem może być chociażby „Shellfish Mademoiselle” z partiami skrzypiec, czy singlowy „Incapable” z lekko funkowym rytmem. No ale takie „Kingdom of Ends”, czy „We Got Together” to już wyraźny ukłon w stronę klasycznych syntezatorów wykorzystanych do zdecydowanie klubowych rytmów. Zmultiplikowane wokale, klaskacze i wyrazisty rytm dopełniają obrazu. Jak przystało na dobrą robotę DJ’ską poszczególne nagrania przechodzą płynnie w kolejne. Chwilę wytchnienia przynosi „Murphy’s Law”, przypominające, że zmysłowość w warunkach klubowych niejedno ma imię. Duże wrażenie robi kolejny singlowy numer „Narcissus”. Oryginalnie potraktowano w nim partie smyczkowe, które otwierają ten numer. To jeden z tych rozkręcających imprezę utworów z chwilą wytchnienia pod koniec i kolejnym odwołaniem do czasów Donny Summer i Giorgio Morodera. Płytę kończy niezwykle witalny kawałek „Jealousy”, w którym wybrzmiewają wszystkie te efekciarskie chwyty złotej ery disco. Można się do nich uśmiechnąć, ale nie sposób odebrać im siły tanecznego rażenia. To wszytko już jakby było, ale czyż nie jest fajnie bawić się przy czymś świeżym, choć przecież w pewnym sensie znanym? Strona plastyczna płyty to również ukłon w stronę lat 70. To liternictwo, teksty wydrukowane w stylu gazetowym, albo z wykorzystaniem wczesnych czcionek komputerowych. Roisin Murphy kolejny raz udowodniła swoje wyczucie stylu i klubowego drygu. „Roisin Machine” jest aż wyzywające w swej deklaracji zamiłowania do kultury dyskotekowej z całą jej dwuznaczną otoczką. No ale kto się chce bawić, na pewno na takim podejściu skorzysta.