„S16” – Woodkid

Green United Music/Universal, 16 października 2020

„S16” – Woodkid

Woodkid to artysta, którego poznałem dzięki Żonie – i chwała jej za to. Jego twórczość muzyczna w połączeniu z teledyskami stanowi niewątpliwie oryginalne zjawisko. Znajdą w niej coś zarówno miłośnicy muzyki alternatywnej, filmowej jak i popowej. Ten reżyser (współpracownik Luc’a Bessona), kompozytor, pianista i wokalista dał się poznać jako twórca niezwykłych teledysków gwiazd pokroju Rihanny czy Lany Del Rey. Sam umiejętnie połączył swoje talenty i inspiracje, nagrywając na początku mijającej dekady EP „Iron”. Dużo instrumentów rytmicznych, orkiestrowe tła, emocjonalny wokal i wpadająca w ucho melodyka ukształtowały styl jego nagrań. Debiut z 2013 roku („Golden Age”) narobił sporo szumu, czego efektem było m.in. zremiksowanie przez Woodkida wielkiego przeboju „Happy” Pharrella Williamsa. W kolejnych latach pracował nad muzyką filmową i dopiero w tym roku ukazuje się jego drugi, „właściwy” album – „S16”. Może to dziwne, co napiszę, ale płyta Francuza przypomina mi najbardziej ostatnie dokonania Einsturzende Neubauten. Te wszystkie ataki instrumentów perkusyjnych i elektronicznych w zderzeniu ze smyczkowymi tłami i nieco melancholijnym wokalem, sprawiają, że muzyka Woodkida jest – podobnie jak u Niemców – w takim samym stopniu agresywna, co piękna. W kompozycjach „Reactor” i „Minus Sixty-One” jest dodatkowo spektakularnie brzmiący japoński chór. Z kolei wydany na singlu „Goliath” atakuje śmiało niczym jakiś Oneohtrix Point Never. Podobnie jest w drugim singlu „Pale Yellow” oraz momentami w kawałku „Highway 27”. Woodkid nie waha się sięgać po futurystyczne klimaty. Właściwie jest mu z nimi do twarzy. Można odnieść wrażenie, że niektóre jego piosenki („Drawn To You”, czy „Shift”), śpiewane częściowo w manierze Antonego Hegarty, są próbą ratunku humanizmu w zdehumanizowanych czasach. Niewątpliwie druga część/strona płyty jest spokojniejsza i bardziej liryczna. Raczej chwyta za serce, niż wywołuje nerwowe palpitacje. Ozdobą tej części jest singiel „Horizons Into Battlegrounds”. Całość kończy epicki „Minus Sixty-One”, po którym trzeba otrzeć łzy wyciśnięte przez wzniosłe uczucia i zebrać się w sobie. Woodkid wymyślił siebie w pełni. Stworzył charakterystyczne zjawisko. I nawet jeśli wszystko jest momentami zbyt „zrobione”, to efekt na pewno porusza, a o to w tym dziele chyba najbardziej chodzi.    

O pierwszej płycie pisałem przed laty:

Woodkid jest chyba pierwszym artystą, którego muzykę poznałem najpierw w necie. Żona pokazała mi teledysk do „Iron” i poczułem się zachęcony. Potem było „Run Boy Run” tą samą drogą zapoznane i już spokojnie czekałem na premierę debiutanckiej płyty – „The Golden Age”. Żałuję, że album nie ukazał się w wersji z teledyskami, bo Woodkid, jako filmowiec i autor teledysków m.in. dla Lany Del Rey potrafi zauroczyć połączeniem obrazu i dźwięku. Wersja specjalna płyty zawiera natomiast książkę, będącą rozwinięciem wątków płytowych – znam już ten zabieg z praktyki Trail of Dead. Twórczość muzyczna francuskiego artysty jest oczywiście bardzo ilustracyjna. Myślę, że w Polsce może się spodobać. Jest dość melancholijna, a zarazem wzniosła. Taka trochę Preisnerowska, choć bardziej młodzieżowa. Powiedzmy – ma w sobie coś z klimatu Gotye, gdyby ten komponował z filmową orkiestrą. Większość nagrań zrealizowana jest tu właśnie z orkiestrą, a przynajmniej z muzykami ze składów orkiestrowych. Instrumentarium jest przeto bardzo szerokie: skrzypce, cello, tuby, trombity, rożki, trąbki, pianino… To wszystko pracuje na klimat i charakter tych nagrań. Wokal Woodkida jest niski i przyjemnie wchodzi w rozwijające się romantycznie tematy. Kto słyszał singlowe „I Love You” zauważył zapewne, że czasem pojawiają się też bardziej mechaniczne dźwięki, ale i te przykrywane są też dzwonkami, skrzypcami i innymi żywymi instrumentami. Każdy kolejny utwór na płycie niesie z sobą moc melodii. Jest dramatycznie, czasem wręcz patetycznie, ale w moim odczuciu, granicy kiczu rzecz cała nie sięga. Niby takie nagromadzenie pianina, skrzypiec, głębokiego wokalu a czasem nawet chóru, grozi przekroczeniem dobrych proporcji, ale cóż skoro jest w tym jakaś moc. Styl dźwiękowej kreacji jest dość konsekwentny i znając ubiegłoroczne nagrania Woodkida oczekiwałem mniej więcej takiego właśnie albumu. Ja wiem – co innego dwa kawałki, a co innego czternaście. Zakładam jednak, że Woodkida polubią np. fani Dead Can Dance, czy nawet Antony’ego którzy też nie spuszczają na swoich płytach z wysokiego tonu. Mnie się podoba to, że oprócz lansowanych trzech numerów, pozostałe też są dobre. Ja tu nie słyszę wypełniaczy – nawet jeśli są to utwory instrumentalne, jak „Shadows” i „Falling”.  Teksty towarzyszące płycie są równie dramatyczne i przepełnione filmowymi obrazami bogatymi w siły żywiołów.  Mnie się to klei i wiem, że czasami będę miał nastrój na „The Golden Age”. Będę się czuł jak chłopiec uciekający przed złem świata, którego złote lata już przeminęły.

WOODKID – The Golden Age, Universal/Green United Music 2013

Posłuchaj najnowszej listy przebojów
×