Nowy, wyczekiwany film Davida Fincher’a jest dla mnie chyba największym rozczarowaniem mijającego roku. Historia Hermana J. Mankiewicza piszącego scenariusz do „Obywatela Kane’a” z Gary Oldmanem w roli głównej, to kolejny powrót do czasów „złotego Hollywood”. Zrealizowany w czarno-białej konwencji pokazuje bohatera przykutego do łóżka po złamaniu kości udowej w wypadku samochodowym i dyktującego scenariusz młodziutkiej asystentce. Jest rok 1940. Orson Welles ( w tej roli trafiony Tom Burke) dał Mankiewiczowi 60 dni na napisanie dzieła. Ten stara się wywiązać z zadania, choć przeszkadza mu w tym nałóg alkoholowy. Ponieważ w dyktowaniu tekstu nie ma niczego ekscytującego, akcja filmu co chwila wraca do lat 1933-1934, kiedy to Mankiewicz pracuje na swoją pozycję w Hollywood. Z jednej strony jest błyskotliwym, oczytanym i zdolnym krytykiem oraz scenarzystą, z drugiej ma już problemy z zachowaniem trzeźwości, a jego lewicowe sympatie polityczne nie idą w parze z głównym nurtem hollywoodzkich „szych” z którymi współpracuje. Ówczesna „fabryka snów” jest dość przykrym miejscem, w którym szuka się taniej rozrywki, a kryzysowe cięcia budżetowe dotykają głownie szeregowych pracowników. Trudno na podstawie filmu zrozumieć dlaczego Mankiewicz był postacią wybitną. Zakochany w sobie, często nietrzeźwy, traktujący żonę z dystansem i wyższością, nielojalny wobec pracodawców ale i deklarowanych ideałów. Nawet gdy jedzie ratować przyjaciela w depresji, odbiera mu kule zamiast pistoletu. Na końcu przypisuje sobie całość zasług w powstaniu scenariusza, który podpisany wspólnie z Wellesem przyniósł obydwóm Oscara. Nie dowiadujemy się też na czym polegała wielkość dzieła, poza wtrętem, że Mankiewicz wykorzystał w nim zmienny punkt widzenia i że sportretował filmowego magnata pomimo prób nacisków – w tym próśb jego ulubionej aktorki Marion Davies (udana rola Amandy Seyfried). Nigdzie nie widzę też emocji – najwięcej pokazuje ich asystentka Mankiewicza, gdy odbiera listy donoszące o losach jej walczącego na wojnie męża. Układy w wielkich studiach filmowych lat 30. o wiele lepiej sportretował niedawny serial p.t. „Hollywood”. Gary Oldman ma na swoim koncie co najmniej kilka lepszych ról. Fincher nie pokazał ani procesu twórczego, ani niezwykłości filmowej machiny, ani nawet zakulisowych gierek (skupiając się na banalnej walce politycznej o fotel senatorski). Nie sprzedał nam też samego Mankiewicza, który raczej drażni, niż wzbudza podziw, czy choćby sympatię. Dobra jest scenografia i zdjęcia. Niezłe kreacje aktorskie, ale film nudny, a scenariusz nie trzyma się kupy. Nie zapadła mi też w pamięć muzyka sprawdzonego wszak w tej roli duetu Trent Reznor – Atticus Ross. W tej sytuacji doceniam fakt, że film mogłem obejrzeć bez wychodzenia z domu.