„Niebo o północy” – reż. George Clooney

USA, 11 grudnia 2020

„Niebo o północy” – reż. George Clooney

„Niebo o północy” to kolejny premierowy film przeniesiony z kin do Netflixa, który mnie rozczarował. Lubię kino katastroficzne, apokaliptyczne i z gatunku s-f. Jednak nawet w ramach utartych schematów oczekuję czegoś zaskakującego, czy wzbudzającego dreszcz emocji. Lubię nawet kiczowatą spektakularność kina, w którym kończy się stary dobry świat. Ale w filmie opartym na powieści „Dzień dobry, północy” Lily Brooks-Dalton przeniesionym na ekran przez George’a Clooney’as są tylko powtórki dawnych klisz. Jest zatem samotny naukowiec, który pozostaje w arktycznej bazie, bo chce dokończyć swoją misję, a stan zdrowia nie pozwala mu marzyć o nowej przyszłości. Zarazem ten chory mężczyzna, który szprycuje się lekami i ratuje transfuzjami krwi, ma w sobie wystarczająco dużo sił, by odbyć samotną podróż przez śnieżną burzę do odległej bazy, skąd ma nadzieję połączyć się ze statkiem kosmicznym wracającym z podróży na odkryty przez niego księżyc Jowisza – nową, potencjalną kolebkę ludzkości. Po drodze czekają go trudności z jakimi miałby problemy poradzić sobie nawet młody, wysportowany mężczyzna. Ale doktor Lofthouse daje radę nie tylko zamieci, utracie ślizgacza, ale nawet kąpieli w lodowatej wodzie. Poza tym ma ze sobą kilkuletnią dziewczynkę, która uparcie milczy i nie zawsze słucha się naszego bohatera. Obecność dziecka w kinie katastroficznym też jest ograna i ta rola w zasadzie niczego nowego nie wnosi. Osobnym wątkiem jest los pięcioosobowej załogi statku kosmicznego. Ich pojazd zbacza z obranego toru, wpada w burzę meteorytów, traci system łączności i ktoś  z załogi musi wyjść na zewnątrz statku, by dokonać napraw. We wszystkich filmach kosmicznych takie „wycieczki” kończą się problemami. Gdy statek nawiązuje łączność z Ziemią załoga staje przed wyborem – wracać mimo wszystko na zniszczoną przez ludzi planetę, czy zawracać na księżyc Jowisza? Te decyzje toną oczywiście w sentymentach, podobnie jak „radiowe” rozmowy załogi z doktorem Lofthousem. I choć wszystko się zgrabnie spina w tej historii w samym zakończeniu, to trudno w ramach eksplorowanego gatunku odkryć tu coś intrygującego. Same zdjęcia w dzisiejszych czasach to trochę za mało. Wymowa tej historii jest smutna i ograna. Przyczyna katastrofy mglista. Poszczególne sytuacje pozbawione odpowiedniej dozy realizmu, a fakt, że akcja rozgrywa się w 2049 roku może co najwyżej przestraszyć bliskością samozagłady, ale na pewno nie da rady rozbudzić nadziei na nową destynację naszego gatunku. Oczywiście można się umówić, że to w gruncie rzeczy kino osobiste i rozrachunkowe. Że nie jest ważny koniec świata, tylko życia, w którym czegoś ważnego zabrakło, ale to jednak byłby przerost formy nad treścią.