„Exit No. 2020” – Titanic Sea Moon

Fonoradar, listopad 2020

„Exit No. 2020” – Titanic Sea Moon

Zespół Ewa Braun był jednym z najważniejszych polskich zespołów, jakie zrodziły lata 90. Płyty „Esion” (1996) a zwłaszcza „Sea Sea” (1998) to oryginalne przeniesienie na krajowy grunt mariażu noise i post-rocka. Niestety po nagraniu kolejnej płyty („Stereo” 2002) zespół opuścił jego lider Marcin Dymiter (gitara, wokal), by oddać się bardziej eksperymentalnym formom muzycznym. Trzech pozostałych członków Ewy Braun działało później w kolejnych, mniej znaczących projektach. W końcu stworzyli Titanic Sea Moon i wydali w ub. roku debiutancki album. „Exit No. 2020” to świetna kontynuacja misji przerwanej prawie 20 lat temu. Transowy, hipnotyzujący rytm, dziwne odgłosy, czasem czyjaś deklamacja, spiętrzenie gitarowych hałasów i ponury, niepokojący chłód. W pięciu rozbudowanych kompozycjach dzieje się niewiele i wiele zarazem. Główne motywy najpierw wrzynają się w nasze zmysły, by potem delikatnie przeobrażać i rozbudzać nowe doznania. Oczywiście można tu znaleźć zarówno styl Sonic Youth (ze wskazaniem na „Bad Moon Rising”), Shellac, Slint, Mogwai jak i formacji pokroju Ui, czy Tortoise. To oczywiście stare zespoły, a tu mamy jednak rok 2020. Trzeba jednak zauważyć, że przez ostatnie lata mało kto kultywował takie granie. Owszem, na najnowszej płycie Thurstona Moore’a słychać ten klimat, ale to już nie jest tak silny nurt jak ponad dwie dekady temu. Czy ma on wciąż siłę? No ma. Choć panowie Szulik, Dudziński i Szymański tkwią w przeszłości, to ich pomysł na granie wciąż robi wrażenie. Brzmi ten album doskonale. Otacza, zniewala i nie pozwala na pominięcie. W pewnym momencie osiąga poziom takiego nawarstwienia dźwięków, że wymaga wręcz odreagowania. Szkoda oczywiście, że w „Muszelce” nie słychać głosu Marcina Dymitra, który był niby gdzieś obok, a jednak dopełniał wrażeń i czynił to w sposób bliski najlepszym chwilom z twórczości Variete. Brakuje trochę tej nuty poezji, ale cała reszta efektów i wrażeń pozostaje. Płytę wieńczy ponad 11-minutowy utwór „Wanda”, w którym dramatyczna powaga osiąga jakiś syreni ton. Proste, hałaśliwe motywy kołaczą się w naszych głowach, doprowadzając do zmęczenia, szaleństwa lub bolesnej hipnozy. Gdyby nie „Wanda” można byłoby ten materiał zapętlić i niebezpiecznie w nim przepaść. A tak trzeba jednak zrobić sobie przerwę, wstać, otworzyć okno, złapać trochę świeżego powietrza, ucieszyć względną ciszą. „Exit No. 2020” to obiecujący powrót istotnych artystów. Pytanie, czy będą mieli pomysł na ciąg dalszy?