Duet The Bullseyes prochu nie wymyślił, ale umiejętność komponowania piosenek, których nie wstyd włożyć na album zatytułowany buńczucznie „The Best of The Bullseyes” zasługuje na docenienie. Te piosenki faktycznie ukazywały się w sieci jako kolejne single z (jak twierdzą sami muzycy) całkiem dużym odzewem. Śpiewanie piosenek po angielsku pozwala grupie zaistnieć faktycznie na całym świecie w sytuacji, gdy wystarczy Spotify i YouTube do promowania muzyki. Duet: Mateusz Jarząbek (wokal, chórki, klawisze, perkusja) i Darek Łukasik (wokal, chórki, klawisze, gitary, bas) pochodzi z Leszna i pracuje na swoją popularność samodzielnie (ze wsparciem partnerek życiowych). Efekt mocno przypomina ostatnie płyty The Black Keys, a przynajmniej bardziej ten duet, niż Royal Blood i White Stripes, które mają w sobie więcej surowego i punkowego ducha. Bo The Bullseyes stawia bardziej na przebojowość. Oczywiście pobrzmiewa tu nowa rockowa rewolucja z początku wieku. To wymyślanie na nowo żywiołowego, riffowego grania w stylu debiutu Jet, czy The Hives. To oczywiście pośrednio odwoływania się do prostego rocka lat 60. – przebojów The Kinks, The Who, czy Rolling Stones. Dwa dobre wokale robią tu odpowiednią robotę. Po paru odsłuchach trudno oderwać się od tych kompozycji. To pojawiające się co i raz rytmiczne klaskanie, brudne gitary i świetne refreny robią naprawdę świetną robotę. Dominują przyjazne tempa – takie przy których trudno usiedzieć, ale też nie skłaniają do szaleństw. To zapewne sięganie po przepis znany z koncepcji Franza Ferdinanda, by grać niezależny rock, przy którym dziewczyny chciałyby się bawić. Ich pierwszym singlem, jaki pokazali światu w 2017 roku był zdecydowanie rozkręcający zabawę „Love’s Blow”. Ale przebojowy potencjał leży praktycznie w każdym z dwunastu numerów. Moimi faworytami są: „World Doesn’t Care”, „Restless Mind” i „Butterfly”. Po sześciu tzw. imprezowych „petardach” przychodzi czas na spokojniejszy „Regular Sky”, w którym słychać popowe wokale z czasu wczesnych Beatlesów ubrane w gitarowe solówki (tych nie kocham, ale tu się bronią). Drugim takim spokojniejszym, wręcz psychodelicznym kawałkiem jest przedostatni na płycie „Moment’s Arrival”, a trzecim całkiem kameralny, akustyczny powrót tematu „Can’t Believer” . Fajne jest to mieszanie tempami i akcentami ciężkości. Słychać, że duet nie ogranicza się do jednego, ulubionego stylu muzycznego, ale też nie przesadza z eklektyzmem. Od czasów debiutu grupy Renton nie pamiętam tak dobrej, zaśpiewanej po angielsku krajowej płyty w indie-rockowym stylu.