„Flowers of Evil” – Ulver

House of Mythology, 28 sierpnia 2020

„Flowers of Evil” – Ulver

Nie znałem wcześniej Ulvera, ale poczytałem i stwierdziłem, że być może ze stratą dla siebie. Ta norweska grupa w latach 90. grała black metal, a potem przerabiała Frankie Goes to Hollywood, współpracowała z awangardowym gitarzystą Christianem Fenneszem, a do produkcji najnowszej płyty zaprosiła byłych członków Killing Joke i The Orb. Zaintrygowała mnie też czarno-biała okładka przedstawiająca obcinanie włosów nastoletniego chłopca do niemal gołej skóry. W środku znalazłem jeszcze inne ciekawe zdjęcia i filmowe kadry z przeszłości. Chociaż nie bardzo wiedziałem czego się spodziewać po „Flowers of Evil”, to i tak mnie zaskoczyło. Dawno nie słyszałem płyty, która tak dobrze imitowałaby ambitny pop lat 80. Od pierwszych chwil, z każdym następnym nagraniem czułem się jakbym słuchał wypadkowej Spandau Ballet i Talk Talk z czasów „It’s My Life”, z domieszką debiutu Tears For Fears. Ten lśniący wokal, ta miękka produkcja, pogłosy, nieco obciachowe klawisze i całkiem niezłe melodie. Przyznam, że oczekiwałem czegoś mocniejszego, ambitniejszego, mniej gładkiego. Jeśli myśleć o Martinie „Youth” Gloverze jako członku Killing Joke, to chyba wspomniał on przy produkcji tego materiału czasy „Outside the Gate”. Dopiero „Hour of Wolve” staje bardziej pomiędzy Tears For Fears a powiedzmy Human League, choć wokalnie wciąż obowiązuje tu głęboki i aksamitny styl Tony Hadley’a ze Spandau Ballet. Miłośnicy stylu „new romantic” mogą szukać tu cytatów i wpływów do woli. Łącznie z Classix Nuuveaux, A Flock of Seagulls, Blancmange i Kajagoogoo. Całkiem przyjemna jest to zabawa. Ktoś, kogo ciągnęło do mroczniejszej strony tego nurtu, pewnie bardziej doceni „Little Boy”, odwołujący się do zrzucenia bomby na Hiroshimę, niż singlowe „Russian Doll”. Ale nade wszystko uderza pieczołowitość oddania dawnych brzmień i pomysłów. Można spokojnie dać sobie wmówić, że to jakiś zapomniany album powiedzmy z 1983 roku. Jest tu zresztą piosenka „Nostalgia”, w której bohater cofa się wspomnieniami do 1985 roku. Trochę brakuje tu jednego naprawdę hitowego numeru, z jakich słynęły płyty w stylu „new romantic”, by naśladownictwo było pełne. Ale może z drugiej strony łatwiej w tej sytuacji uwierzyć, że „Flowers of Evil” powstało dawno temu, tylko się nie przebiło z braku przebojów na poziomie Top 10, czy Top 20. Szum morza kończy ten przyjemny, pełen wspomnień i dawnego klimatu album. Nagrany tuż przed wybucham pandemii jest, jak się teraz okazuje, jednym ze wzruszających pożegnań z dawnymi czasami.