Odkąd zabrakło Bohumila Hrabala, czuję wyraźną lukę w literaturze. Brak mi tych małomiasteczkowych fabuł z drobnymi intrygami, osadzonymi w świecie, którego już nie ma. „Szajka” Lajosa Grendela przypomniała mi ten rodzaj prozy, przy czym jest ona wzbogacona środkowoeuropejskim „realizmem magicznym” i trudną historią naszego regionu. W przestrzeni czasowej pierwszej połowy XX wieku, miasteczko na południu Słowacji przeżywa okresy panowania węgierskiego i czeskiego, hitlerowskiego i bolszewickiego. Zmieniają się narracje i wpływy, w gronie mieszkańców jedni robią kariery, inni obawiają się o własne życie. Zwycięża zatem instynkt samozachowawczy, a kłamstwo jest lepszą receptą od prawdy. Kobiety i dziewczęta kalkulują wartość swojego ciała – czasem wystarczy para jeansów, by zaprowadzić młodzieńca w ustronne miejsce. Innym razem kobieta wywala delikwenta z domu na pysk za brak kultury osobistej i ogłady towarzyskiej. Na kartach tej książki zmarli umykają grabarzom do knajpy na śledzika, ale też wiszą na drzewie w rynku, psując tło dla ślubu ważnego oficjela. Białe konie panoszą się po centrum miasteczka, ale są tacy, którzy nie wpuszczą ich do siebie za próg. Prywatny detektyw śledzi małżeńskie zdrady, dobijając targów dla własnych korzyści. Trudno oceniać bohaterów tej historii, którzy kierowali się własnym rozumem i zdobytym doświadczeniem bardziej, niż wiarą, czy zwykłą ludzką przyzwoitością. Ich życie pełne jest pułapek, pokus i dramatów. Lajos Grendel kreuje tu też swoją wersję schulzowskiej Ulicy Krokodyli. To bowiem ten sam krąg kultury, wywodzącej się z małych miasteczek dawnego Cesarstwa Austro-Węgierskiego. Tu też mamy bohaterów, których pozycja społeczna dawno się zdewaluowała. Mamy miejscowe tajemnice i legendy – jak ta o młodej, ślicznej dziewczynie utopionej w studni. Są też wymowne sny i dręczące wspomnienia. To wszystko kreuje świat, który nie wiadomo kiedy przeminął i pomimo swoich licznych wad, pociąga bardziej, niż kiedyś.