Niewiele miejsc na Ziemi wzbudza taki mój niepokój jak Indie. Nigdy tam nie byłem i pewnie, z takim nastawieniem, nie będę. Ale z tym większą ciekawością czytam książki i oglądam filmy, których akcja jest umiejscowiona w Indiach. Nominowany w tym roku do Oscara „Biały Tygrys” jest klasycznym ucieleśnieniem moich obaw i uprzedzeń. Bohaterem filmu jest Balram, chłopak urodzony w biednej wiejskiej rodzinie, który uczy się życia i snuje plany wyrwania z biedy. Od początku filmu wiadomo, że mu się to udało, bo akcję śledzimy w retrospekcji z narratorem, którym jest Balram – ambitny przedsiębiorca, człowiek sukcesu. Trzeba zaznaczyć, że ta narracja utrzymana jest w klimacie czarnej komedii, więc widz nie musi zbytnio przejmować się losem głównego bohatera, jakkolwiek ten jest klasycznie trudny. Jako chłopiec robił obiecujące postępy w szkole i jako jedyny w klasie dostał ofertę kształcenia w dobrej placówce. Niestety rodzina zadecydowała, że będzie tłukł kamienie w rodzinnym interesie. Jego kochany ojciec zapadł na gruźlicę i oczywiście nie było dla niego ratunku. Rodziną trzęsła babcia – „stara chytra kobieta”, jak ją określił sam bohater. Wioskę regularnie odwiedzała pewna bogata rodzina, która pobierała haracz za wątpliwą ochronę. Balram dobrze sobie wykombinował, że jako służący takiej rodziny może do czegoś dojść. Dowiaduje się, że panicz Ashok, który właśnie przyjechał z USA z piękna żoną, będzie potrzebował kierowcy. Uprasza zatem babcię o pożyczkę na zrobienie kursu na prawo jazdy, w zamian za perspektywę stałych dochodów, jakie będzie sumiennie przeznaczał dla rodziny. I tak to się zaczyna.
Balram oprócz uśmiechania się, pokornych słów i ukłonów, musi wykazywać się sprytem i przebiegłością, która z czasem przestaje mieć cechy jakiejkolwiek szlachetności. Jak sobie jednak radzić w życiu, w którym skazanym jest się na kastową biedę? W życiu publicznym rządzi korupcja. Lewicowa przywódczyni jest równie bezwzględna i podatna na pieniądze, jak bogata opozycja. Służba nagminnie oszukuje swoich chlebodawców. Z kolei zapłatą za wierność jest branie na siebie kłopotów swoich „państwa” – nawet tych z „luźnym” amerykańskim podejściem. Rodzina jest tylko ciężarem, który wyciąga wciąż ręce po pieniądze. Balram próbuje iść własną drogą, godzi się na upokorzenia, jednocześnie słucha, podgląda i uczy się. Ale lekko komediowy ton nie pasuje do tej opowieści. Co prawda bez niego zostawałoby tylko samo zło, bo tu nikt nie zasługuje na sympatię. Wydaje się, że Indie to świat bezwzględności i braku elementarnego szacunku dla człowieka. Rasizm skierowany jest tu przeciwko białemu człowiekowi (Balram głosi chwałę brązowej i żółtej rasy). Ganges to rzeka pełna odchodów, a insekty niosą śmierć. Dzieci się nie liczą, bo i tak jest ich za dużo. Kobiety też się nie liczą, choć wzbudzają śmiałe pożądanie. W religii łatwo się pogubić przy tej liczbie bogów i baśniowych przypowieści. Pozostaje się cieszyć, że film nie jest przekaźnikiem zapachów. Zarazem podziwiam twórcę tego dzieła, który tak wprost mógł to wszystko pokazać i o wszystkim opowiedzieć, kryjąc się jedynie za zasłoną „czarnego humoru”.